CZĘŚĆ DRUGA.
(Część pierwsza do przeczytania tutaj)
Czas
w starym domu dłużył się nam niemiłosiernie. Chłopaki z trudem
wytrzymywali kolejne dni. Głównym tematem większości rozmów
stała się przeprowadzka i snucie przeróżnych planów.
Zdjęcia, które zrobiliśmy żeby pokazać narybkowi, zostały
już obejrzane chyba milion razy. Jak na ośmiolatka i dziewięciolatka
przystało, chłopaki zażyczyli sobie wypasiony domek na drzewie, z
linami, drabinkami, okiennicami i zjeżdżalnią. Prawdopodobnie nie
w pierwszej kolejności, ale obiecaliśmy im, że zrobimy razem
wypasioną konstrukcję.
Na
5 lipca mamy umówionych hydraulika, elektryka, oraz ekipę do
podreperowania studni, zamontowania pompy, oraz ogólnie
doprowadzenia wody do domu. Hydraulika i elektryka trzeba zawieźć,
reszta pojedzie swoim busem po śladzie. Pojedzie z nimi M., ja mam
tu jeszcze sporo do załatwienia. Co prawda, najważniejsze sprawy są
już pozałatwiane, ale wciąż pozostało sporo istotnych
drobiazgów. Plus to, o czym zapomniałam.
Na
początku czerwca posialiśmy ogród. Na odludziu oczywiście.
Cały dzień ryliśmy w ziemi jak krety, walcząc z darnią grubości
blisko pół metra, ale zasialiśmy naprawdę spory kawał
pięknej, czarnej gleby.. Miejsce wybraliśmy idealne, tak mi się
przynajmniej, póki co, wydaje. Powinno być dostatecznie mokro
i słonecznie. Tego samego dnia pojechaliśmy do gospodarstwa, tego
oddalonego o 6 km, i udało nam się załatwić mleko. Co drugi dzień
trzy litry – 2 litry koziego i 1 litr krowiego. To tak dopóki
nie będziemy mieć własnych mlekodajek. W przyszłości, to znaczy
w przyszłym roku, planuję mieć już dość pokaźnej wielkości
szklarenkę, no dobra foljak, ale w każdym razie coś na turbo
wzrost roślinek. Będziemy na odludziu, warto więc mieć zapasy
własnego jedzenia. W piwnicy stoją już i czekają na wywózkę
dwie konkretnej wielkości zamrażarki. Nie jakieś mini pitu pod
lodówką, tylko dwie ziejące mrozem wielkomrożarki. Wszystko
czego nie przerobię do słoików, będę mrozić. Jeszcze
pewnie i trup by się zmieścił, gdyby go poporcjować odpowiednio.
W każdym razie, jeżeli plony dopiszą, to zimę przetrwamy nawet
jeśli zasypie nas po sam dach. A może...
Wielki
dzień zaplanowaliśmy na 10 lipca. Najbardziej przeraża mnie ilość
rzeczy jaką trzeba zabrać, żeby zapewnić rodzinie względne
zapasy i komfort. Ja do tego jestem, że tak powiem, zwolenniczką
tak zwanych „przydasi”, więc możliwym jest, że wydaje mi się
iż potrzebujemy więcej rzeczy, niż potrzebujemy w rzeczywistości.
Ale w tej kwestii już dawno ktokolwiek przestał ze mną walczyć,
poza tym, też nieraz bywało, że coś faktycznie okazało się
potrzebne, chociaż wcześniej nie rokowało jako użyteczne. Więc
biorę co chce i ile uważam. Mam pokaźne pudło przypraw, startery
jogurtu, jeszcze większe pudło przeróżnych olei
spożywczych, nasiona chyba wszystkiego, około tonę różnych
herbat, oraz wiele, wiele innych rzeczy.
Wujek
Andrzej to bardzo poczciwy człowiek. Mieszka z rodziną w małej
wiosce w województwie lubelskim, na co dzień w pocie czoła
pracując jako mechanik samochodowy. Te właśnie mechaniczne
zdolności, umożliwiły mu wybudowanie własnymi rękoma przydomowej
elektrowni wiatrowej. Taki duży słup zakończony wiatrakiem.
Ogólnie łebski gość, a także, jak się okazało, bardzo
życzliwy. Wpadł do nas w odwiedziny przedwczoraj, podekscytowany
wypytując o termin przeprowadzki, w końcu nie wytrzymał i
powiedział o co chodzi. Otóż, zrobił nam w prezencie taką
samą mini elektrownie. Od pół roku dłubał i w końcu
skończył. W połączeniu z panelami będziemy już ful zaopatrzeni
w prąd. Od skakania z radości mamy guzy na głowie. Zastanawialiśmy
się z M. nad takim wiatrakiem, ale niestety finansowo to już by
było za dużo. Wujek więc spadł nam z nieba. Ma u nas wczasy
forever. Poza tym, wujek ma dwóch synów w podobnym
wieku, więc ich odwiedziny to też zawsze frajda dla naszych
chłopaków. Nie wspomniałam o niesamowitej zdolności cioci
Filomeny, żony wujka Andrzeja, otóż, ciocia robi najlepsze
pierogi ruskie i bigos na całej planecie, w ogóle kosmiczne
dobrze gotuje. Jestem przy niej jak liliput przy pawiu. Na pytanie
jak to robi, że to takie dobre, zwykle odpowiada, że to jej miłość
do gotowania dodaje potrawom smaku. Ciocie Filomenę ciężko wygonić
z kuchni, za co kocham ją jeszcze bardziej.
Bagaże
chłopaków biją wszelkie rekordy. Pierdylion pudeł, siatek,
toreb, plecaków, i nie wnikam już nawet czego jeszcze.
Najgorsze, w sensie bagażu, są książki, ciężkie to i ogólnie
mamy ich mnóstwo. Nie mogę się już doczekać połączenia
mnie, filiżanki herbaty, książki, kanapy, kominku i tego widoku,
który rozpościera się za naszym wielkim oknem.
Dzień
wizyty hydraulika, elektryka oraz ekipy, był też umówionym
dniem montażu paneli. Wujek zdecydował, że będzie to też
najlepszy dzień na dowiezienie i montaż wiatraka. M. wrócił
grubo po pierwszej w nocy, okrutnie zmęczony, ale szczęśliwy, że
udało się większość zamontować. Jutro jedzie jeszcze raz. Nie
obyło się oczywiście bez komplikacji, sprawę zaś utrudniał brak
dostępu do pobliskiego sklepiku z brakującymi różnościami,
ale ostatecznie, wykorzystując między innymi moje „przydasie” z
pudełka w samochodzie, udało się zakończyć większość
sukcesem. W domu jest prąd. Hydraulik zamontował dwie wężownice.
Jedną w kominku w salonie, i tak pewnie przez większą część
roku będziemy w nim palić, oraz w piecu kaflowym w kuchni. W takim
miejscu jak to nasze, trzeba założyć, że awaria czegokolwiek może
utrudnić życie na dłużej, niż w skupiskach ludzkich. Więc piec
kaflowy w kuchni musiał zostać bezwzględnie. Do niego są też
podłączone grzejnik w pokojach i łazience. Salon ogrzewać
będziemy kominkiem. Albo nie, salon to ja będę swoim szczęściem
ogrzewać..
***
- No
chłopaki, z życiem, nosić te toboły, bo nigdy się nie
załadujemy.
- Mamo,
ale my musimy iść pożegnać ślimaki do lasku.
- I
że Wy to tak serio?
- Serio
mamo, weźmiemy psa, ona też lubi te ślimaki.
- Jak
to „lubi ślimaki”? (Zaczęło mi chrupać w uszach)
- Nosem
je lubi turlać. Mamo a możemy wziąć ich parę ze sobą?
- Jeżeli
za 30 minut wszystko będzie zapakowane, to możecie. (Uf, przestało
chrupać)
Wrócili
do mnie po 15 minutach, z całym pudełkiem po butach zawalonym
ślimakami. Sprawdziłam, wszystko zapakowali, kiedy zdążyli –
nie wiem. W każdym razie wiem na pewno, że muszę wyjaśnić im
różnicę między parą a kilkadziesiąt. Ale to już może po
drodze.
Ruszyliśmy.
Dopiero
ostatni rzut oka na stary dom, uświadamia mi, jak wielką rewolucje
rozpoczęliśmy. Jutro obudzimy się już w nowym domu. O ile w ogóle
pójdziemy spać, ostatecznie kto to wie, gdzie jest chociażby
pościel.. Dokopanie się do czegokolwiek, będzie nie lada wyczynem.
Z
racji pakowania, korków i postojów, nasz przyjazd na
miejsce znacznie się opóźnił. Trzeba przyznać, że
kierowcy tira trafił się ciężki kurs. Nie dość, że podjechać
do naszego królestwa jest dość trudno, to jeszcze zapadła
noc i trzeba by do późnych godzin tyrać przy rozładunku.
Chłopcy zasnęli jakąś godzinę przed dotarciem na miejsce. Za
dodatkową dopłatą, przekonaliśmy kierowcę, żeby został na noc.
Rozładunek zostawiamy na rano. W drodze dzwonił wujek Andrzej,
zaproponował, że przyjadą całą rodziną i pomogą nam przy
budowie szop, klatek i ogólnym zagospodarowaniu. Z niekrytą
radością przytaknęliśmy na ich propozycję. Czeka nas naprawdę
ogromnie dużo pracy. M. zniósł materace z pokoju chłopców
i ułożył je na podłodze przy oknie w salonie, po czym przytargał
ich z samochodu, nawet jednego oka żaden nie otworzył. Kiedy się
obudzą, pierwsze co zobaczą to widok z okna ich nowego salonu. Nie
mogę się doczekać. Wujek z załogą mają wyruszyć przed świtem,
czyli około południa powinni być już u nas. Trzeba wypocząć,
chociaż trochę. Kierowca śpi u chłopaków w pokoju na
dmuchanym materacu. M. przyniósł materac z naszej sypialni i
ułożył w salonie, niedaleko chłopaków, nie chcieliśmy
dziś zasypiać bez nich. Trzymamy się za ręce i gapimy w księżyc,
który ciekawsko zagląda nam do okna, dawno tu nikogo nie
widział. Zmęczeni. Szczęśliwi. Zasnęliśmy.
Południowy
wschód to idealne wystawienie okna w salonie. Nigdy bym nie
pomyślała, że będę takie wchody słońca podziwiać z własnej
kanapy. Obudziłam się pierwsza. M. zaczął się kręcić i
otworzył jedno oko, spojrzał na mnie, na dzieci, po czym znowu na
mnie, po czym powiedział:
- Uf,
już myślałem, że śniło mi się to wszytko. Ciężki dzień
przed nami wiesz? W ogóle ciężkie tygodnie zanim to
wszystko zagra jak trzeba.
- Wiem,
ale przecież o to nam chodziło prawda? No i niedługo wpadną
Wiewióry, więc sami z tym wszystkim nie będziemy. (Wiewiór
to nazwisko wujka Andrzeja)
- Budzimy
chłopaków? Już nie mogę.
- Chodź
na kawę, może sami się obudzą, jak podzwonię trochę kubkami.
No
i poszliśmy. Po paru minutach dołączył do nas pan kierowca, i
stwierdził, że mógłby zostać tu na zawsze, ale niestety
musi wyjechać o rozsądnej godzinie. Trzeba się więc zaraz brać
za rozładunek naszego dorobku.
Pogoda
nam dziś bardzo dopisała. Słonko pnie się w górę, zaś na
niebie nie ma nawet śladu chmurki.
Nagle
dobiegły nas głośne okrzyki zachwytu i jakiegoś wręcz szału.
Chłopcy się obudzili. Kiedy weszliśmy do salonu, naszym oczom
ukazał się widok dwóch skaczących z zachwytu szympansów,
już się kłócących, w którą stronę pójdą
na pierwszą wędrówkę.
- Mamo,
mamo, o której będzie Staś i Franek?
- Za
kilka godzin, chodźcie teraz na szybkie śniadanie, musimy wziąć
się za te nasze nieszczęsne bagaże.
Rozpakowywanie
zdawało się trwać w nieskończoność. Między pudełkiem a
krzesełkiem, nasi młodzi odkrywcy zwiedzali wszystkie zakamarki
swojego nowego domu. Swój pokój pokochali od pierwszego
wejrzenia, zarówno widok z dwóch okien - jedno na
północ, drugie na zachód – jak i umeblowanie i
wielkość. Niestety jednak dla nas, zdecydowali, że ich Czeska
Autodraha rozstawi się w salonie.. Trudno, z czasem jakoś im to
wyperswadujemy.
Wiewióry
przyjechali w samą porę, właśnie na ogień noszenia szły deski i
bale na pierwszą szopę, oraz wszelkiej maści piły, wyrzynarki,
wiertarki, wiadra gwoździ, wkrętów, zawiasów, okuć,
do tego słupki, siatki, druty, oraz wszelkie inne ciężkie
ustrojstwo. Pomoc była więc dla nas nie małą radością. Ciocia
Filomena stwierdziła, że z pewnością wszyscy muszą być już
mocno głodni, a że jej lepiej pójdzie gotowanie niż
noszenie, więc ona udaje się do kuchni. Szczerze mówiąc,
już na sam widok ciotki zaburczało mi w brzuchu, więc uradował
mnie jej pomysł równie mocno, co pomoc wujka Andrzeja w
targaniu.
Ciotka
jest bardziej niesamowita, niż ktokolwiek by się spodziewał.
Skubana przywiozła pięć kilogramów pierogów. Do tego
upichciła zupę. Właśnie wynosiliśmy ostatnie graty kiedy
oznajmiła, że zaprasza na obiad. Kierowca zjadł, serdecznie się z
nami pożegnał i pojechał przewozić życie innych rodzin. My zaś
stojąc przed domem ogarnialiśmy wzrokiem ogrom leżących dookoła
przedmiotów, z których mamy tu stworzyć wszystko co
potrzebne nam do życia.
Chłopcy
dostali pozwolenie na pozwiedzanie okolicy, aczkolwiek mają
całkowity zakaz, przynajmniej póki co, wchodzenia do jeziora
bez żadnego z dorosłych. Niestety nie jest łatwo odpędzić
czwórkę jęczących i błagających o kąpiel dzieciaków,
więc ciotka Filomena dała się namówić. Poszli pływać.
Dostali też specjalną misję, mają znaleźć najlepsze miejsce na
wybudowanie pomostu.
Marcel
z Andrzejem wzięli się do pracy. Priorytet to postawić pierwszą
szopę, żeby było gdzie pochować wszystkie maszyny i graty, które
nie lubią deszczu. Ja zaś poszłam ogarniać dom od środka.
Wszędzie piętrzą się sterty rzeczy, toreb i pudeł. Postanowiłam,
że zacznę od kawy. Kawa to zawsze dobry początek, kiedy nie wie
się od czego zacząć. Idąc za ciosem zaczęłam więc od kuchni.
Zeszło mi na to blisko dwie godziny, ale przez korytarz można już
przejść nie przeskakując przez nic, a jedynie się przeciskając.
Wielka szafa, która stanie w głębi korytarza, pewnie nie
doczeka się montażu szybciej niż wieczorem, a i to nie jest pewne,
bo jednak ze trzy godziny będą musieli panowie na to poświęcić,
mogą nie mieć już siły. Z tego powodu, części rzeczy po prostu
nie mam gdzie pochować. Pokój chłopaków zostawiam,
ostatecznie jest ich tu czwórka, poradzą sobie. Zagonię ich
do tego jak wrócą z jeziora. Mogła bym zacząć ustawiać
książki, ale przecież półki też leżą w rozkładzie. No
dobra, skoro wiem już gdzie jest moja turbo jerba i osprzęt do
zaparzania, to poradzę sobie jakoś ze skręceniem tych półek.
Ostatecznie to nie trzydrzwiowa szafa. Tak pomyślawszy, udałam się
do kuchni, po czym wracając z kubkiem magicznego napoju, wzięłam
się do roboty.
Półtorej
złożonej półki później, do domu niczym huragan
wpadli chłopcy, a za nimi mająca już dość pływania ciotka.
- Fila,
jerba czy kawka? Zapytałam widząc, że potrzebna tu jest jakaś
dawka mocy.
- Kawka,
ale taka mocniejsza. Odpowiedziała z uśmiechem.
Filomena
jest o trzy lata ode mnie starsza, zaś Andrzej jest w wieku Marcela.
Utarło się, że mówimy do nich wuj i ciotka, ponieważ tak
po prawdzie jest, ale jest też w tym trochę żartobliwości.
Andrzej i Marcel to rodzina, znają i lubią się od dziecka. Tak
wyszło, że po linii rodziny Andrzej faktycznie jest Marcela
wujkiem, Filomena zaś ciotką została w „spadku” po mężu.
Reszta to już czysta przyjaźń.
W
międzyczasie okrążyła mnie czwórka chłopców,
przekrzykując coś jeden przez drugiego. Zrozumiałam mniej więcej
tyle:
- Mamo
... pomysł ... opowie Ci ...
- Koledzy
... wakacje ... Franek ...
- Dzieci
... obóz ... dużo ...
- Kolonie
... łódki i rowerki ...
W
pewnym momencie przestałam ich słyszeć. Nie, nie dlatego, że
gadali bez sensu. Oni gadali bardzo z sensem.
Poszłam
szukać Marcela.
Koniec
części II.
C.D.N.
Komentarze
Prześlij komentarz