Bywa...
Taki
mój osobisty kryzys, rozumiecie. Daleko mi do narzekania.
Naprawdę. Po części świadomość, że życie może być o wiele
bardziej skomplikowane, karze mi gryźć się w język za każdym
razem, kiedy moje usta chcą wyrzucić z siebie tyradę opiewającą
ciężkość mojej egzystencji.
Bo kurde aż tak źle nie jest.
Pewnie, są chwile kiedy chciało by się zapaść w sen jakiś i
obudzić powiedzmy za rok.. Taki odpoczynek level hard. Ale... Ale
przecież kiedy ma się dzieci, to każdy dzień jest bezcenny. Każdy
dzień jest jedyny i niepowtarzalny. Pamiętam, kiedy leżałam w
szpitalu z Mikołajem w brzuchu, a Kacper w domu zaczął raczkować.
Czułam się okradziona z tej chwili. Po takim czasie walki, ćwiczeń,
wiary, że Mały przełamie w końcu te cholerne napięcia, i
finalnie mnie ten moment ominął. No serio zabolało, chociaż
oczywiście najważniejszy był sam fakt, że rusza nam Młody z
kopyta. Istota gąbczasta...
Ciesz się z życia swego, nie znasz wszak gorszego.
Za
dużo jest właśnie tego wszystkiego dookoła. Za dużo emocji, za
dużo przeżyć, za dużo różnych wiadomości. Każdorazowa
wizyta z moimi dziećmi u neurologa lub ortopedy na jakiś czas mnie
wyłącza. Myślę kiedy, i czy, na którejś wizycie usłyszę
magiczne słowa „Wszystko jest w najlepszym porządku!” Tak,
marzę o tym dniu. Cholernie mocno marzę, i wierzę, że się go
doczekam. Ale i tu zwykłam nie narzekać, nie biadole ludziom
dookoła, że jeju jej biedne te moje dzieci, i w ogóle co to będzie..
Nie biadolę, bo wiem, że niejeden by się ze mną zamienił, w
sensie stopnia ich niepełnosprawności. Kiedy jestem z nimi na
rehabilitacji w ośrodku, za każdym razem widzę dzieciaki, które
nie mają nawet szans na taką sprawność, jaką my już
wywalczyliśmy. Są rodzice, którzy nigdy nie zobaczą
uśmiechu swojego dziecka, ani nigdy nie usłyszą „kocham Cię
Mamuś”, to co Oni mają powiedzieć? To nie tak, że ja się tym
pocieszam czy coś – absolutnie. Czasem to takie dziwne uczucie,
takie coś, że człowiek chciałby się z tym swoim, jak by nie
było, chodzącym i śmiejącym się w głos dzieckiem pod ziemię
schować, kiedy obok pojawia się inna mama i dziecko naprawdę
bardzo chore.
Czemu tak daleko...
Muszę
się przyznać, że z pewną ekscytacją wyczekuję września. Można
by użyć innego słowa, na przykład z utęsknieniem, ale to nie do
końca prawda. Ekscytacja lepiej oddaje mój stan ducha, bo
chociaż wiem, że z jednej strony trochę odsapnę, to z drugiej
będę przeżywać jak jasna cholera. Od września Kacper i Mikołaj
ruszają do przedszkola na "cały etat". I żeby było konkretniej, to przedszkole
jest oddalone o 60 kilometrów.. Szaleństwo co? No szaleństwo,
ale jak wybierać to najlepsze, a najlepsze dla nich jest właśnie
tam. Tam jeździmy na rehabilitację (od września będą ją mieć
codziennie w godzinach zajęć przedszkolnych), tam chłopaki chodzą
na grupy z innymi dziećmi, tam mają swoje, już zaprzyjaźnione,
panie logopedki, a warto wspomnieć, że Mikołaj do swojej zaczął
odzywać się dopiero po roku, do innych obcych nie odzywa się
nadal. Tam na miejscu jest hipoterapia, sale integracji sensorycznej,
wyjazdy do pobliskiego ośrodka z ful wypas terapią wodną, tam
przyjeżdża ortopeda i neurolog na kontrole, a personel jest mega
wykształconym i troskliwym zespołem. Więc jak ja bym mogła z tego
wszystkiego zrezygnować, i dać ich gdzieś, gdzie po prostu będzie
bliżej? No nie mogła bym, bo bym świadomie pozbawiała ich szansy
na lepsze i szybsze efekty. Męczą mnie już pytania ludzi, dlaczego
tak daleko, dlaczego to, dlaczego tamto... Bo komuś się wydaje, że
wie lepiej co będzie dla nich dobre, że skoro jakieś dziecko
chodzi do przedszkola X, które jest oddalone o połowę drogi
do naszego i to dziecko super się tam rozwija, to znaczy, że moim
dzieciom też tam będzie świetnie. Może i by było, nie wiem, ale
naprawdę oni już w swoim życiu sporo przeżyli, a do ośrodka, w
którym jest to nasze przedszkole jeździmy już trzy lata, i
nie mam zamiaru zmieniać im świata tylko dla własnej wygody. Tam
jest miejsce, które już znają, ludzie, których już
zdążyli polubić, i przede wszystkim atmosfera, którą
szczerze uwielbiam. Jednak i tak najważniejsze jest to, że są tam
specjaliści, którym nie boję się powierzyć zdrowia moich
chłopaków. Ludzie z wieloletnim doświadczeniem, pierdylionem
kursów, i wiedzą, która daje mi pewność, że robię co
w mojej mocy, żeby postawić chłopaków na równe nogi.
Nasza maruda...
Jest
8:30 rano, czwartek, 7 kwietnia (wpis ten zaczęłam wczoraj i
wczoraj miałam skończyć, ale zasnęłam z dziećmi i niestety już
się nie podniosłam do rana). Kacper o 6:30 wyruszył do przedszkola
(na razie jeździ raz w tygodniu), Mikołaj po wcześniejszym
zamarudzaniu mnie na śmierć zasnął. Zawsze jak nie ma w domu
Kacperka to ten śpioch korzysta i śpi. Muszę Wam któregoś
dnia zrobić wpis poświęcony właśnie przypadkowi Mikołaja, bo
serio, dziecko z niego nieprzeciętnie uparte, marudne i roszczeniowe
na maksa, jednocześnie mające taki urok osobisty, że klękajcie
narody. I nie jest to tylko opinia moja czy innych członków
rodziny, ale też ludzi, którzy z nim pracują, w sensie
terapeutów.
No i ulżyło...
Pozdro
Drodzy i na fali ;)
Komentarze
Prześlij komentarz