Spotykam
kogoś, chociażby pierwszy raz, albo pierwszy raz od wielu wielu
lat, i po chwili rozmowy już wiem, czy ja się z tym człowiekiem
dogadam. Nawet nie chodzi o to, czy się zgodzimy w różnych
kwestiach, ale czy po prostu będziemy umieli rozmawiać.
Zatraca
się wartość dyskusji. Po części arogancja temu winna, pycha,
która może komuś bardzo skutecznie uniemożliwić opcje
przedostania się do mózgu myśli, że oto nie muszę mieć
zawsze racji, lub też, że racja nie musi być jedna i to akurat
powinna być ta moja.
Ilu
ludzi tyle racji, więc naprawdę zdolność rozmawiania, pomimo niezgodności, powinna być priorytetowa. Poza tym dobra dyskusja
rozwija, gruntuje poglądy i uczy sztuki argumentacji, a to przecież
ważne cechy. Właśnie sobie pomyślałam, ile małżeństw, które
rozpadły się mimo żywej kiedyś miłości, przetrwało by, gdyby
ludzie pokładali większą wiarę w moc prawdziwej rozmowy, dialogu,
który może odbudować mosty.
Są
pewne sprawy, co do których mam tak silnie ugruntowane
poglądy, że nie ma na tym świecie siły ani autorytetu, które
mogły by nimi zachwiać. Ale nie mam problemu, żeby o tych moich
poglądach rozmawiać, i to bez rękoczynów, z kimś kto ma
zdanie zupełnie inne. Tak samo mogę mieć takiego człowieka za
przyjaciela, mam zresztą, bo przecież niezgodność opinii,
podejścia, czy sposobu na życie, nie musi dyskwalifikować innych
więzi, które nas łączą.
Nie
wiem czy część populacji ma taką zdolność spokojnej dyskusji
wbudowaną, ja nie miałam. Kiedyś chciałam za wszelką cenę
rozmówcę do swojego poglądu przekonać. Przypominało to
pewnie walkę kogutów. Ja Cię dziobnę swoją racją, ty mnie
dziobniesz swoją i szarpaninka gotowa. Dziś już tak nie robię.
Dziś albo rozmawiamy jak ludzie, albo nie rozmawiamy wcale. Szkoda
zdrowia obu stron, jeśli jasno widać, że zamiast argumentacji
wkradł się atak.
Ale
właśnie dlatego, że kiedyś też tak robiłam, próbuję nie
wkurzać się za mocno na ludzi, którzy to samo próbują
zrobić ze mną. Żyję nadzieją, że kiedyś też im to przejdzie,
i wtedy fajnie sobie porozmawiamy. Ale dziś dziobać się nie
będziemy, bo przecież żadne z nas drugiego nie przekona. To co
komuś wydaje się normalne, dla mnie może być najbardziej
odjechaną rzeczą na świecie, i odwrotnie. Zagorzały katolik nie
dogada się z zagorzałym ateistą w kwestiach wiary, ale jak
najbardziej może dogadać się w innych. Jeśli obaj będą
potrafili rozmawiać, wtedy o wierze, czy jej braku, też pogadają
na spokojnie.
To
nie poglądy dzielą ludzi, tylko właśnie niemożność
merytorycznej rozmowy o nich. Bez uniesień, gniewu i obrażania się.
Czasem też trzeba po prostu ugryźć się w język. Nie sztuka
powiedzieć coś, co kogoś zaboli czy urazi, sztuka zachować to dla
siebie, jeśli tak naprawdę nic to, poza tą przykrością, do
rozmowy nie wniesie, ani nikogo niczego nie nauczy.
Jednak
chyba najważniejsze to pamiętać, że im bardziej zachowasz się
jak fanatyk i wariat, tym bardziej utwierdzisz swojego kontr
rozmówcę, że to jednak on ma rację. Tak to już jest.
Szaleńcom nikt nie wierzy.
Komentarze
Prześlij komentarz