Śpiewające kredki. Historia pewnej przyjaźni.


Jedna acz konkretna.

Mam jedną tylko przyjaciółkę z czasów podstawówki. Może aż jedną właściwie. Przeżyłyśmy razem cuda i wianki Zdarzały nam się ostre kłótnie, zdarzało nam się i zdarza do dziś, z racji odległości nie widzieć nawet dwa lata, zdarzało nam się cholernie ze sobą nie zgadzać a i tak każda ma świadomość, że żyć bez drugiej nie potrafi. Kurde, każdemu życzę takiego przyjaciela!



Przyjaciel to fucha całodobowa.

Nie wiemy o sobie wszystkiego, nie mówimy sobie wszystkiego, ale każda ma świadomość, że może powiedzieć drugiej WSZYSTKO, bez nawet sekundy zastanowienia, czy to bezpieczne. Tu nie ma prawa bytu żaden hejt.
Jesteśmy dla siebie jak higroskopijne samo-schnące rękawy, trzecia w nocy to trzecia, jak zadzwonisz to zrobię herbatkę i już Cię słucham. A Ty mnie. Zawsze, nie ważne jak ciężki jutro czeka Cię dzień, prawdopodobnie nawet mi o tym nie wspomnisz.


Z piosenką na ustach.

Nigdy nie zapomnę pewnej przejażdżki.
Lato w pełni, wieś tętniąca życiem i my dwie jadące na rowerach. Obie miałyśmy po naście lat, obie byłyśmy w okresie buntu i obie miałyśmy nienasmarowane łańcuchy w rowerach. Ale przede wszystkim, obie, na cały głos, śpiewałyśmy "Kolorowe kredki". W kółko i całą parą.
To jest właśnie to, co zawsze nas przy sobie trzymało, obie miałyśmy w poważaniu, czy nas inni mają za zdrowe czy doradzają leczenie.
To była najfajniejsza przejażdżka mojego życia. Panu Kowalskiemu i Panu Nowakowi, nasz śpiewający duet wcale nie musiał się podobać, wystarczyło, że nam sprawiało to radość.


Ona pomoże zakopać.

Mam to cholerne szczęście, posiadać w swoich zasobach ludzkich, przyjaciółkę, która wie, że czasem chrzanie od rzeczy i przemilcza, która nie ocenia, tylko słucha, która nie próbuje za wszelką cenę czegoś mi radzić, tylko pomaga do wniosków dojść. Która by nawet dziś ze mną te kolorowe kredki śpiewała.
My byśmy sobie serio, tego przysłowiowego trupa pomogły zakopać.



 Jak by co to dzwoń, szpadle w pogotowiu.