Chrzań tą wielozadaniowość!

Kobieca wielozadaniowość to chyba jedna z większych bzdur, jakie o kobietach wymyślono. Żeby było śmieszniej, to kobiety same sobie tą wielozadaniowość wymyśliły. 
A po co? 
A na własną zgubę po prostu. 

Mamy się za jakieś cyborgi, i jeszcze nam z tym dobrze. 
Super, prawda? 
 
Prawda zaś prawdziwa jest całkiem inna. Prawda jest taka, że jesteśmy tak samo jedno zadaniowe jak mężczyźni, jedno zadaniowe i koniec. 
 
Możemy, jasne, robić kilka rzeczy naraz, i różne rzeczy ponad, tylko, po pierwsze, czy to jest fajne? Po drugie, czy wszystkie te rzeczy zrobimy na sto procent dobrze? Ciężko. Wreszcie po trzecie, po jasną cholerę mamy być takie wszechogarniające wszystko?
 
Jest taka magia, która dzieje się w bardzo wielu domach. 
Magia, bo dzieje się to niemal niezauważalnie. 
Może wyglądać to na przykład tak: (Taki wyświechtany, ale wiecznie żywy przykład) 
 
Kobieta prosi męża, żeby wywiercił dziurę w ścianie na obraz, który dostali od mamusi na rocznicę. Prosi raz.. Prosi drugi.. Prosi trzeci.. W końcu nie chce jej się już prosić, postanawia więc spróbować swoich sił w starciu z wiertarką. Ku jej zaskoczeniu, okazuje się, że to dość proste, dodatkowo zajęło ino chwilkę. Kobieta więc już wie, że nie ma sensu chodzić za mężem i prosić go Bóg wie ile razy o wywiercenie nieszczęsnej dziury, bo mniej zachodu i czasu zajmie jej zrobienie tego samodzielnie. Tak oto kobieta staje się specem od wiercenia dziur, facet zaś traci okazję do po prężenia się na drabinie, a tym samym zrobienia wrażenia na swojej spragnionej mięśni i potu kobiecie. 

Zamiast win – win, mamy dwie przegrane. 
Dlaczego dwie, skoro kobieta nauczyła się obsługi wiertarki? 
Ano dlatego, że jeżeli ona tej wiertarki tak naprawdę nie lubi, ani takich prac ogólnie nie lubi, to przegrała. 

Przegrała, bo od teraz będzie to robić, dla świętego spokoju, nie dla przyjemności. Dodatkowo rośnie już w niej poczucie wielozadaniowości. Kolejny skin opanowany. 

Przykłady można mnożyć i mnożyć. Chodzi o zasadę. 

Proszę – proszę – proszę – wkurzam się – robię sama – więcej nie proszę. 

Przyznaję, łatwo w taką pętle samowystarczalności wpaść, szczególnie, jeżeli zasadniczo nie lubi się prosić, a już tym bardziej prosić wielokrotnie. Jak już kiedyś mówiłam, upierdliwcom bywa w życiu łatwiej. Tak samo łatwo się pogrążyć, kiedy ma się pedantyczną osobowość, która jak mało czego pragnie ładu i porządku, a w dodatku natychmiast. Ciężkie przypadki.

Podsumowując. 
Jeżeli naprawdę, ale to naprawdę nie musisz, to nikogo nie wyręczaj. Tak notorycznie, bo wiadomo, czasem po prostu trzeba.

Nie wyręczaj męża. 
Nie wyręczaj dzieci. 
Nie wyręczaj nikogo z kim mieszkasz. 
Nie wyręczaj, bo łatwo przejść z tym do codzienności, zwłaszcza, jeśli wyręczasz kogoś, komu generalnie mało się chce.

Pamiętaj, pomoc to jedno, wyręczanie to drugie, zupełnie co innego. 
 
Kiedy dziecko coś rozleje a Ty to sprzątasz – wyręczasz. 
Kiedy dajesz mu ścierkę i kibicujesz – pomagasz. 

Pomagasz i uczysz porządku, nie zaś tego do kogo ma się dziecko zgłosić, żeby ten ktoś (czyli Ty) posprzątał.

Nie jesteśmy stworzone do ogarniania wszystkiego.

I jesteśmy w pełni wartościowe, wcale tego wszystkiego nie ogarniając. 

I to, między innymi, jest piękne w byciu kobietą.




Komentarze