29
wrzesień 2012 - Sobota.
Jest
8 rano, słońce radośnie nam obwieszcza, że to będzie piękny
dzień. Od wczoraj trochę marnie się czuję, pobolewa mnie brzuch,
aczkolwiek nie na tyle, żeby panikować. Świeże powietrze i spacer
na pewno dobrze mi zrobi – pomyślałam. Namawiam więc męża i
tatę na wyjazd do lasu. Nie napociłam się przy tym za wiele, bo
obaj panowie to hobbistyczni zbieracze grzybów - tak samo jak
ja - a wiejskie plotki głoszą, że trwa wysyp.
W lesie przy pełnym
słońcu jest po prostu pięknie. Gra świateł i cieni w pełnej
krasie. Niestety mój brzuch nie jest tak zrelaksowany jak ja.
Poranne mdłości zaczęły ustępować miejsca dziwnym skurczom,
których wtedy nie potrafiłam jeszcze właściwie
zinterpretować. W koszach połyskują kapelusze dorodnych
prawdziwków i soczystych podgrzybków. Nagle zalewa mnie
pot, bolesny skurcz niemal powalił mnie na ziemię, kucnęłam i
zawołałam męża. Bez żadnego już zastanowienia, poszliśmy do
auta i pojechaliśmy do domu.
Tydzień temu wróciliśmy z
ponad rocznego pobytu w Holandii. Dziś sobota. Pierwszą wizytę u
polskiego ginekologa mam we wtorek. W karcie ciąży nie widnieje ani
słowo po polsku, ani nawet po angielsku. Sytuacja, szczerze mówiąc,
nieciekawa.
Zaraz po powrocie do domu dzwonię więc do mojej
rodzinnej pani doktor, i pytam co robić, jechać do szpitala samej,
czy wzywać karetkę. Doktor orzekła, że jest ryzyko, iż to
przedwczesny poród, mam położyć się plackiem i czekać na
pogotowie. Tak więc robię. Wszyscy z nerwami pod sufitem, ale
próbują mnie uspokoić. Na zmianę trzęsę się i płaczę.
Pogotowie przyjeżdża dość szybko, po około dwudziestu minutach
dwóch ratowników jest już przy moim łóżku. I
tu zaczyna się popis cyrku i niekompetencji, które nigdy nie
powinno mieć miejsca, nigdy i nigdzie.
Jeden z ratowników
przeprowadza wywiad, drugi zaś dotknął dwa razy mojego brzucha, na
czym zakończył badanie. Żadnego pomiaru ciśnienia, zmierzenia
odstępu między skurczami, po prostu nic. Zapytano mnie w którym
tygodniu ciąży jestem. Odpowiadam, że w 28. Panowie spojrzeli na
siebie z jakąś dziwną miną, chwilę się zastanowili, po czym
stwierdzili, że jeśli CHCĘ to mogą zawieść mnie do szpitala na
obserwację. Przez te dwadzieścia minut oczekiwania miałam trzy
skurcze. Panowie ratownicy uznali, że to niemożliwe w tym tygodniu
ciąży, może to stresowe – stwierdził jeden z nich. To były
moje pierwsze skurcze w życiu, więc ja sama tak naprawdę nie
wiedziałam co o nich myśleć, ani jak taki skurcz zapowiadający
poród wygląda. Zdałam się więc na ich „wiedzę i
doświadczenie” - czego dziś żałuję ogromnie. Zapytali, czy dam
radę sama dojść do karetki, no dam radę, ale czy powinnam? Tego
też nie wiedziałam, cholera ja wtedy nic nie wiedziałam, a ci,
którzy wiedzieć powinni, potraktowali mnie jak gówniarę,
która spanikowała bo zabolał ją brzuszek.
Byłam święcie
przekonana, że trasę do szpitala pokonam leżąc. Skądże. Kiedy
doczłapałam się do karetki, pan ratownik wskazał mi wstrętne
plastikowe krzesło i kazał zapiąć pasy. Dziś dostali by ode mnie
okrutną zjebę za takie traktowanie, wtedy, przestraszona i
zdezorientowana, zrobiłam po prostu to co kazali. Trasa do szpitala
to był koszmar. Telepało mną na prawo i lewo, miałam wrażenie,
że brzuch, chociaż maleńki, opada mi coraz niżej, bolał i
napinał się coraz bardziej. Obaj ratownicy siedzieli z przodu
karetki, jeden za kierownicą, drugi obok. Prowadzili jakąś luźną
rozmowę, było im dość wesoło. W pewnym momencie mówię,
że bardzo mi niedobrze, ratownik siedzący na fotelu pasażera
odwrócił się i powiedział, żebym dała znać zanim zwrócę,
to da mi torebkę. Wytrzymałam bez zwracania. W tamtym momencie
nienawidziłam ich obydwu.
W końcu dojechaliśmy. Karetka zatrzymała
się na podjeździe, pan ratownik otworzył drzwi, wysiadłam, po
czym chciałam jak najszybciej skierować się na izbę, żeby w
końcu ktoś poważnie mnie potraktował. Chwileczkę – słyszę –
proszę zaczekać, nie może pani iść sama, czekamy na wózek.
Zdębiałam, co za, za przeproszeniem, kurwa popis hipokryzji. Z domu
do karetki mogłam iść sama, całą drogę mogłam na siedząco
telepać się jak manekin na twardym jak kamień krześle, ale tu, już
na miejscu, procedura to rzecz święta. Po chwili przybywa
sanitariusz z wózkiem inwalidzkim, siadam, ratownicy roku
przekazują mu dokumentację i jadę na izbę. Nadmienię, że to w
tym właśnie szpitalu, pewna kobieta urodziła dziecko stojąc na
izbie, bo nie mogła doczekać się skończenia cholernej
papierologi, dziecko spadło na twarde jak kamień płytki i rozbiło
sobie głowę, Bogu dzięki zostało błyskawicznie przewiezione do
Lublina i przeżyło. Nie wiem w jakim stanie jest dzisiaj, ani czy znacząco
odbiło się to na jego zdrowiu.
Nie wiem dokładnie ile, ale na
pewno z piętnaście minut czekam na kogoś, kto się mną zajmie.
Skurcze mam już co pięć minut. Cholernie się boję, nie mam
pojęcia co się dzieje. W końcu przychodzi pani położna i bierze
mnie do gabinetu. Zaczyna od badania? Absolutnie.. Najpierw kolejne
piętnaście minut wywiadu i papierów.. Bo bez papierów
przecież nie można zbadać. Gdyby zaczęła od badania,
zorientowała by się od razu, że jestem już w zaawansowanej fazie
porodu. Ale ona badania nie zrobiła w ogóle. Skończyła
wypełniać te pieprzone papiery i zawiozła mnie na górę, na
oddział. Zostawiła pod drzwiami gabinetu lekarza i kazała czekać.
Obolała i przestraszona jak nigdy w życiu, czekam kolejne dziesięć
minut.
W końcu przychodzi pan doktor (znaj dobre serce bucu, nie
wymienię Cię z nazwiska!) Podczas badania stwierdza, że rodzę.
Moja reakcja – dla mnie naturalna – jak to rodzę?? wprawiła go
w złość. Normalnie, w ciąży jest Pani i nie wie co to znaczy
rodzę? Mogła Pani szybciej reagować, dwadzieścia minut temu do
Lublina pojechała karetka z inną pacjentką w podobnym stanie,
pojechałybyście razem. Mówię, że ja reagowałam szybko,
ale jestem w szpitalu od około czterdziestu minut i nie jest moją
winą, że dopiero tu dotarłam. Doktor już wściekły, zaczął na
mnie krzyczeć, że my zawsze szukamy winnych. Pytam, czy nie mogą
dać drugiej karetki, on kończąc badanie, odpowiedział wzburzony,
- tu już nie ma szyjki, Pani już nigdzie nie dojedzie, co Pani
myśli, że wezmą Panią, żeby im Pani urodziła w trasie? Blado
zielona ze strachu zapytałam, czy nie ma możliwości jakoś
wstrzymać tego porodu. Mogłam nie pytać.. Odpowiedział, zły,
jakby go bąk w dupę ugryzł, czy ja nie słyszę co on mówi.
Szyjka zgładzona, dziecko w kanale rodnym, co Pani myśli, że ja mu
powiem wracaj i on wróci na miejsce? Tego było za wiele.
Rozpłakałam się i krzyknęłam, że mógłby trochę
grzeczniej traktować pacjentkę! Oburzył się, położna, obecna od
początku w gabinecie, starała się mnie uspokoić, wyraźnie bojąc
się powiedzieć cokolwiek lekarzowi. Nie ma to jak przestraszony
personel. Lekarz kazał jej wieźć mnie na salę porodową. Jestem
przerażona, pytam jej, czy moje dziecko ma szansę, czy takie
wczesne porody kończą się dobrze. Odpowiedziała mi, że różnie
bywa. Nawet nadziei mi dać za wielkiej nie chciała.
Przez cały
okres ciąży byłam nastawiona, że pod koniec grudnia, lub w
początkach stycznia, urodzę małego ślicznego bobaska, któremu
nadamy imię Kacper. Nie umiem nawet opisać co wtedy czułam, spadło
to na mnie jak grom z jasnego nieba, w dodatku nie pozwolili mężowi
być przy mnie. Byłam sama i przerażona, do tego potraktowana jak
pies.
Na samolocie wylądowałam o godzinie dziesiątej czterdzieści
(gdyby ktoś nie wiedział, samolot to potoczna nazwa fotela do
rodzenia). Być może jest to standard, nie wiem, bo drugi mój
poród to była cesarka i wszystko działo się mega szybko,
ale byłam na tej sali praktycznie sama. Ból był coraz
gorszy, miałam wrażenie, że zaraz rozsadzi mi miednicę, a krzyż
z tego bólu po prostu weźmie i wyjdzie mi z pleców. Na
pytanie czy mogę dostać coś przeciwbólowego, usłyszałam,
że absolutnie. Obudził się refluks. Z jedenastej zrobiła się
czternasta. Ja cały czas na tym cholernym fotelu, nie pozwolono mi
zejść, żeby przynajmniej chwilę się przejść, ruszyć,
cokolwiek, co dało by chociaż odrobinę ulgi.
Moje ciało było
jeszcze zupełnie nie gotowe na poród. To w ostatnich
tygodniach dzieje się magia, miednica przygotowuje się na nieludzki
wysiłek wydania na świat małego człowieka. U mnie nic nie było
gotowe. Ani psychika, ani ciało. Co jakiś czas ktoś do mnie
zaglądał. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nikt nie wpada na
pomysł, żeby zrobić mi cesarkę. Dziś jestem świadoma, że ten
poród oboje mogliśmy przepłacić życiem – Kacper urodził
się z sepsą, a mimo to lekarz nie zdecydował się na cięcie.
Prawdopodobnie chodziło o pieniądze, o czym wtedy zupełnie nie
pomyślałam. Gdyby powiedział otwarcie, dostał by tyle ile by chciał.
Kiedy byłam już w drugiej ciąży, i rozmawiałam o tym z moją
ginekolog, zasugerowała, że możliwe jest też, że nie chcieli
mnie kroić bo spisali tą ciążę na straty. Szlag, ktoś mógł
zapytać, czy zaryzykuję bliznę, w zamian za zwiększenie szansy
mojego dziecka. Dała bym się pokroić wzdłuż i w szerz, jeśli
tylko miało by to pomóc. Ale nikt nie zapytał.
O piętnastej
zaczął się prawdziwy koszmar. Ból był już tragicznie nie
do zniesienia. Rzygałam jak kot wszystkim zasobami żółci,
jakie tylko miałam. Trzęsłam się jak biegnąca galareta. Wokół
mnie zrobiło się zamieszanie, dwie położne, lekarz, drugi lekarz
- czekający przy małym łóżku, z respiratorem i resztą
osprzętu dla dziecka. Wszystko idzie strasznie opornie. Mały pchał
się na świat, a teraz nie może wyjść. Dwa nacinania – żadne
nie w momencie skurczu, tragedia jak to bolało. Lekarz i położne mieli mi za złe, że się dre, kazali przestać, bo inne pacjentki straszę. W końcu po równo
pięciu godzinach spędzonych na tym fotelu, którego nie
zapomnę do końca życia, urodził się maleńki Kacperek. Waży 900
gram. Ciuchuteńko zapłakał, po czym zamilkł. Widziałam go może
przez dwie sekundy, a właściwie tylko tyciutką siną główkę
widziałam, zabierają go, nie mam pojęcia w jakim jest stanie.
Ja
tymczasem dostaję chlustem cholernie zimnej wody, i lekarz bierze się za
szycie. Na żywca rzecz jasna. Syknęłam z bólu i odruchowo
poruszyłam nogą. Zdenerwowało go to do tego stopnia, że rzucił
igłę do miski, ostentacyjnie zrzucił rękawiczki, i powiedział, cytuję „no z takim pacjentem to się kurwa nic nie da
zrobić” Tak, to ten sam lekarz, który mnie przyjmował.
Przyszła do mnie położna, zapytała, czy mam się w co przebrać.
Cały czas jestem w swoich ubraniach, nie dostałam żadnej koszuli
do porodu, a po moją nie pozwolili mi już pójść.
Odpowiadam, że mąż ma moje rzeczy, pewnie jest gdzieś na
korytarzu. W tym więc w czym jestem jadę, już na łóżku,
na korytarz. Tam w końcu pozwolili podejść do mnie mężowi, na
cholera dosłownie trzy minuty. Jak mało kiedy w życiu
potrzebowałam obecności bliskiej osoby, a oni nie pozwalają.
Zostawił mi mój telefon i musiał wyjść.
Fizycznie czuje
się fatalnie, ale psychicznie jeszcze gorzej. Co chwilę pytam
pielęgniarek co z moim dzieckiem. Nikt nic nie wie. Nagle podbiega
do mnie jedna z położnych i pyta czy ochrzcić dziecko, i jakie nadać
imię, jego stan jest fatalny. Ochrzcić, ma być Kacper - odpowiadam
i ryczę już na cały korytarz. Później znowu nikt nic nie
wie. W końcu podchodzi lekarz od noworodków, informuje mnie,
że stan synka jest krytyczny, całkowita niewydolność oddechowa, sepsa,
zatrzymał się i dostał adrenalinę wprost do serduszka, obudziła go, ale
nadal jest bardzo źle. Normalnie został by przewieziony do DSK w
Lublinie, gdzie jest oddział dla takich maluszków, ale jego
stan jest tak kiepski, że nikt nie podejmie się przewozu osiemdziesięciu
kilometrów. Transport ma być o osiemnastej, jeśli do tego
czasu nie poprawią się, chociaż odrobinę, jego parametry, to nie
będą w stanie go przewieźć.
Jestem załamana. Zostało mi tylko
prosić Boga, żeby tchnął w niego trochę życia, chociaż tyle,
żeby mogli go stąd zabrać, żeby dostał szansę znaleźć się
pod fachową opieką i konkretnym sprzętem. Znowu przez dłuższy
czas nic nie wiem. Pytam, ale nikt nie udziela odpowiedzi. Około
osiemnastej przenoszą mnie na salę poporodową. Tu przeżyję jedną
z najgorszych nocy mojego życia. Na sali są cztery kobiety, KAŻDA
z dzieckiem przy cycu. Każda szczęśliwa, bo nie dawno została
mamą ślicznego, zdrowego bobaska. Łzy lecą mi same. Dzieci
płaczą, mamy je uspokajają, tulą, a ja czuje się pusta. Dotykam
brzucha, w którym jeszcze niedawno czułam ruchy mojego
maleństwa, teraz nie czuje nic. To okropne, za szybko, za nagle, za
strasznie.
Około dwudziestej przychodzi lekarz, zamieram ze strachu
na jego widok. Nie wiem co mi powie, boję się najgorszego. Mówi
mi, że dziecko pojechało do Lublina. Nie wyobrażacie sobie, jakie to było pomieszanie radości ze strachem. Na piętnaście minut przed
przyjazdem karetki, skoczyły mu w górę wszystkie parametry
życiowe, nie to, że ozdrowiał, ale przestał umierać na ich
oczach. Cud? Nie wiem, wierzę, że tak. Jak się później
dowiedziałam, w trasie znowu się pogorszył, ale grunt, że
pojechał, to była dla nas jedyna szansa, żeby go nie stracić.
Noc
była okropna. Mieszał mi się sen z jawą. Budziłam się słysząc
płacz dzieci, i łapałam się za brzuch. Chwilami myślałam, że to
sen, po czym zdawałam sobie sprawę, że jednak nie, i znowu zalewało
mnie morze łez. Następnego dnia, około dziesiątej, przyszedł ten
sam pan doktor co wieczorem, dzwonił do DSK, dziecko żyje, ale stan
jest bardzo ciężki. Dziś nie chcą mnie jeszcze wypisać, zresztą
i tak ledwo chodzę, nie dała bym rady pojechać. Po południu
dostałam identyczne wiadomości jak rano. Muszę tu spędzić
kolejną noc. Od kiedy jestem na tej sali, nikt nie sprzątał
łazienki. Leży tu pięć kobiet w połogu, w niedzielę wieczorem
podłoga i sedes przypominają rzeźnię, śmierdzi krwią. Tragedia.
W poniedziałek błagam lekarza, żeby mnie wypisał, obiecuję się
nie przemęczać, muszę jechać do Maleństwa. I jadę. To tam trwa
walka o Jego życie, a ja tu nie wytrzymam ani jednej nocy więcej.
Co było dalej, tu jest w małym zarysie, który jeszcze niebawem rozwinę.
Powiedzcie proszę, że to nie są standardy tego szpitala, i że ja po prostu miałam pecha. Szczerze, chciała bym wierzyć, że ten lekarz miał jakiś najgorszy dzień w swoim życiu, i że nie traktuje tak wszystkich pacjentek.
Masakra co za ****** nie człowiek, to co się tam wydarzyło nadawałoby się do mediów i oni się wszyscy powinni cieszyć, że nie miałaś głowy do robienia afer, skoro dziecku było w tak złym stanie no i Ciebie jak źle potraktowali. Ja nie wiem,czy po czymś takim zdecydowałabym się na drugie dzieciątko. Strach byłby silniejszy.
OdpowiedzUsuń