Życie zaczyna się po kawie. Jeden dzień z mojego życia.



„Mamo am, mamo nie śpij, mamo am da”, rozlega się, przy dobrych wiatrach, około 6.00, bywa że o 5:30. Otwieram oczy, widzę 4 ślepia wpatrzone we mnie, i uśmiechnięte od ucha do ucha, bo mama już nie śpi.
„Dzień mamo”, słyszę, „Dzień dobry Skarby” - odpowiadam i zwlekam się z łóżka, pierwsza myśl to woda na kawę, druga mleko na śniadanie. Trzeba się śpieszyć, bo am am słychać coraz głośniej.. Jeszcze parę minut i dom zaleje fala przeszywających ryków, dwójki wygłodniałych przez noc Tygrysów. Tu nie ma żartów, chłopcy głodni, chłopcy źli. 
   
Kawę już mam, nawet łyknęłam dwa razy i pędzę z mlekiem do Juniorów.
W ciągu całego dnia tylko dwa razy da się przewinąć ich we względnym spokoju - właśnie przy porannej i wieczornej flaszeczce. Wtedy ani nie uciekają, ani nie kopią, buzie zatkane więc i nawet nie krzyczą.

Ale cóż z tego, skoro zaraz po zmianie pieluszki pojawiają się bomby. Flaszek już nie ma, więc i spokojne przewinięcie staje się nieosiągalne.

Mamy około 7:00, dzieci najedzone, przewinięte, przebrane i pełne energii. Kawa zimna. Polubiłam zimną kawę, można jednym łykiem opróżnić pół kubeczka i lecieć dalej. 
  
Bierzemy się więc za budowę zamku. Czasami myślę, że szybciej zbudowała bym nawet prawdziwy, niż ten z klocków, bo gdybym budowała prawdziwy, prawdopodobnie nikt by mi ciągle cegieł nie zabierał, i nie burzył tego, co właśnie zbudowałam. Myślałam już nawet, czy by nie sklejać klocków kropelką. Ale mieli by zonka przy próbach rozwalenia. Tylko klocków mi jednak trochę szkoda.. 

 
Zabawa zabawą, ale trzeba zacząć ogarniać się do wyjazdu.
We wtorki mamy na 12:00, na dojazd trzeba nam około godziny. Ośrodek, który gwarantuje kompleksową opiekę, jest oddalony o 60 km. To i tak bliższa opcja, wcześniej jeździliśmy do oddalonego o 100. Od początku wychodzimy z założenia, że nie jest ważna odległość, ale możliwości i zaplecze kadrowe ośrodka, chociaż oczywiście wiele bym dała, żeby tych kilometrów do pokonania było na przykład 10. Ale nie jest, więc trzeba się zbierać i jechać.

Wiecie już, że życie to małpa taka a nie inna i mąż mój jest jeszcze na wyjeździe, więc wspiera nas mój tato, cierpliwie wozi i pomaga na miejscu. 
 
Jest około 9:00, szykuję ubrania dla chłopaków, kiedy zaczyna mnie dobiegać ciche, na razie, am am. Czyli czas coś wrzucić. Dziś padło na mango i jabłko.
Moi Juniorzy jedzą jak kombajny. Kiedyś zastanawiałam się, skąd Oni mają takie nieposkromione apetyty, dziś już wiem, że to dzięki bardzo małej ilości słodyczy i cukru w diecie. Nie są „zamuleni”, więc mają apetyt. Więc jedzą. Do słoika pakuję obiadek, a słoik pakuję do torby, dostaną między zajęciami lub już po. Nie można zapomnieć o piciu, bo będzie dramacik i bieganie w poszukiwaniu szklanki i wody.. 
 
Dzieci spakowane, ubrania przygotowane, więc teraz zbieram się ja. Ich ubieram już przed samym wyjściem, bo ile razy próbowałam wcześniej to zawsze albo jeszcze któryś miał kupę, albo w magiczny sposób czymś, nie wiadomo czym czasami, się wybrudził. Albo obaj.. 
 
Parę minut przed 11 wychodzimy z domu. Trasa do ośrodka przebiega zazwyczaj spokojnie, często nawet dadzą mi poczytać.
 
Chwilę przed 12:00 jesteśmy na miejscu.
Dziadek bierze Mikiego i pędzi do Michała na rehabilitację. Miki na wstępie musi odbębnić swój koncert, czyli drze się przez jakieś 5 do 10 minut. Nieważne z kim jest, nieważne co mu dasz, możesz stawać na głowie – On się będzie darł i koniec. Ja zaś z Kacperskim idę do Kasi, również na rehabilitację. Jako że Kacper do tej pory również ćwiczył z Michałem, a już nie ćwiczy, bo przeszedł na doskonalenie chodu, ma wielkiego focha z tego tytułu. Pierwsze ćwiczenia zeszły na próbie zdjęcia mu butów i spodni – więcej nic nie dał zrobić. Wrzeszczał na cały ośrodek używając wszystkich zasobów gardła i płuc. Drugie ćwiczenia przebiegły podobnie, najpierw walka z rozebraniem, potem „nie będę siedział, pójdę sobie” a potem wrzask, i koniec podejścia numer dwa. Przy podejściu trzecim było już lepiej. Ku radości Kacpra odwiedził go Michał i wyraził nadzieję, że będzie tak samo miły dla Kasi, jak był dla Niego. Chyba nawet to pomogło, bo do końca ćwiczeń wytrzymał spokojnie.

Po rehabilitacji dziadek z Mikrusem idą do Ani - logopedy. Tam dzieje się prawdziwy cyrk, i to tam wyszedł na jaw ogromny dziadkoholizm Mikołaja. Z nikim innym nie pójdzie, tzn zanieść go możesz, ale będzie wrzeszczał i nic więcej. Pracował będzie tylko i wyłącznie siedząc u dziadka na kolanie. Taka sytuacja. Początkowo mnie to irytowało, później się z tym pogodziłam, i cieszę się, że przynajmniej z dziadkiem coś u tej logopedy robi. Ostatecznie to nie najważniejsze z kim tam pójdzie.
Tymczasem Kacper idzie do pedagoga - Doroty. Przez część zajęć mu towarzyszę, a część jest sam z Dorotą. Za każdym razem jestem pełna podziwu dla Jej metod i kreatywności. Świetna babka. Kacpra ciężko zająć jedną aktywnością przez dłużej niż kilka minut, a Jej się to udaje.

Mikołaj po logopedzie ma koniec zajęć. Kacper po pedagogu ma logopedę. A ja mam przez godzinę marudzącego już Mikołaja.

Kacper kończy, podziwiamy, jeśli jakieś są, prace plastyczne z zajęć i zbieramy się do odjazdu. Jeśli po drodze zahaczymy jeszcze o jakiś sklep, będziemy w domu po 16-tej. A niestety najczęściej trzeba zahaczyć. O tej porze prawie wszędzie, i prawie zawsze są kolejki.

Przed odjazdem chłopcy zjedli, więc przynajmniej przez jakiś czas powinien być spokój. Często obaj przesypiają drogę powrotną, wcale im się zresztą nie dziwię, po tylu wrażeniach. 
 
Wracamy do domu i w sumie tu zaczyna się największy młyn. Wszystko naraz. Z wejścia trzeba przebrać dzieci, bo zazwyczaj są po spaniu w aucie spoceni. Nie ważne jak są ubrani, nie ważne jaka jest temperatura, jak śpią w samochodzie to się spocą.
Pod nogami natarczywie plącze mi się trzydziesto-pięcio kilogramowy labrador i już chyba ze trzy kilogramowy kot, dachowiec, ale ładny. Pies chce na dwór i nie pogardzi jedzeniem, kot zdecydowanie chce tylko jedzenia. On zawsze chce jedzenia, nawet jeśli właśnie zjadł. Czasami się zastanawiam, czy my tu na jakiejś żyle, bioprądach czy innym czymś nie mieszkamy, że tu wszyscy mają takie nieposkromione apetyty. Obłęd. Ja również jestem już głodna, więc wypada zrobić późny obiad. Dzieci zaczynają am amać, więc nawet trzeba się śpieszyć.
 
Pies załatwiony, kot wpiernicza, obiad w garnkach wre. Ale to bynajmniej nie znaczy, że nie mam co robić. Babcia jest z dziećmi, więc idę nastawić pranie. Mam też dwie kupki rzeczy już do poskładania, gdzieś po drodze zbrakło mi czasu. W zlewie zresztą też nie lśni stalowy spód.. Odkurzałam wczoraj, więc dziś zdecydowanie sobie daruję. 
  
Późny obiad wychodzi parę minut po 17. Najedzona ruszam do gospodarza po kozie mleko dla moich tygrysów. Starszy tygrys nie toleruje krowiego. 

 
Wróciłam. Czas więc na kąpanie. Po kąpaniu trzeba zrobić dzieciom kolację, więc z powrotem do kuchni. Kilka minut po 19:00 jedzonko jest gotowe. Kilka minut później znika z butelek. Siusiu, paciorek i spać. Junior czuje się w obowiązku zaświecać i gasić światło, więc leci zgasić. Jak już odśpiewają swoje wszystkie piosenki, i wypytają dokładnie co kto i gdzie robi, zapada błoga cisza.. 
Ciszę i spokój, w domu gdzie mieszkają dwaj mali agenci od rozróby, docenia się w sposób wyjątkowy.

Na paluszkach, po cichutku wychodzę z pokoju. Jest 20:18. Mam w planie zrobić to, to i to jeszcze, ale najpierw do kuchni na herbatkę. Nastawiam wodę, siadam, i zdaje sobie sprawę, że nie mam już za grosz siły, na żadne to i to. Pół godziny z książką, i wygrywa sen. 
 

***

Mała rączka dotyka mojej twarzy, słyszę: „Mamo nie śpij, dzień.” Odpowiadam: „Dzień dobry Skarby”, i kolejny dzień, uważam za rozpoczęty.

Komentarze