28
grudzień 2013. Sobota.
Ledwo
chodzę. Głowa mi pęka. Nie mogę się wyprostować ani zgiąć, a
siadanie i wstawanie to koszmar. Bez skrupułów korzystam z
usług ketonalu, nie podołam na żywca,a od pielęgniarki wiem, że
Mały jest karmiony pozajelitowo, dożylnie, więc ewentualne mleko
mogę wylewać póki co do zlewu...
Żeby
dojść do Mikołaja muszę pokonać długi korytarz. Drepcze tak od
rana. Trzy razy byłam na marne, raz myli podłogę, drugi raz pani
doktor robiła wkłucie innemu dziecku, a za trzecim razem był
obchód. Dopiero przy czwartym podejściu, udało mi się
podejść blisko Kruszyny, pogłaskać maleńką rączkę i pogodzić
się z faktem, że oto znowu muszę czekać, aż przestanę być mamą
przez szybkę.. Mogłam też w końcu porozmawiać z lekarzem.
To
nie była standardowa rozmowa świeżo upieczonej mamy. To była
rozmowa trudna, i chociaż byłam pełna wiary, gorsza niż się
spodziewałam. Miałam ogromną nadzieję, że ominie Go sepsa,
niestety nie ominęła. Nie ominęły Go też: Zespół
zaburzeń oddychania; dysplazja oskrzelowo – płucna; przetrwały
przewód tętniczy, oraz drożny otwór owalny w sercu.
Do tego wylewy krwi do mózgu, stopnia drugiego na cztery.
Nie
chciałam tego wszystkiego słyszeć. Dobrze wiem co to wszystko
znaczy. Leżąc przez ten cały czas na porodówce, miałam
nadzieję, że nie będzie jednak tak źle. Bardzo nie chciałam,
żeby było tak źle. Sepsa prawie wykończyła Juniora, na samą
myśl o niej dostaję bólu brzucha i zalewa mnie pot, i oto
znowu nas ona spotyka.
Miki
jest całkowicie niewydolny oddechowo, leży biedny zaintubowany i
oddycha za Niego maszyna. Mimo że znam już ten widok, nijak nie
jest lżej patrzeć, jak Maleństwo walczy o życie, a ja mogę tylko
pogłaskać, mówić do Niego i się modlić. Nic więcej.
Najnowsze
wyniki badań są kiepskie, Miki musi mieć transfuzję płytek krwi.
Ja wiem, że On z tego wyjdzie, ale strachu tak łatwo wygonić się
nie da. Zagnieździ się i nie chce odejść, sieje zwątpienie w sercu
i czarne scenariusze w mózgu. Czekam na M. i Juniora, razem
łatwiej walczyć. Powinni tu niedługo być.
29
grudzień 2013. Niedziela.
Nie
daję rady cały czas chodzić ani stać, muszę trochę leżeć. Do
tego ciągle jeszcze boli mnie głowa po znieczuleniu, taki tępy,
ciężki ból. Mam na sali 3 mamuśki, dwie z dziećmi pod
pachą, więc chwilami robi mi się przykro. Też bym chciała mieć
Małego tu obok. Kołysać, utulać i zacałowywać. Karmić, kąpać
i przewijać. Obok mnie leży Jola, też po cesarskim cięciu, czuje
mniej więcej to samo co ja. Jej Maluszek też jest w inkubatorze,
nie jest wcześniakiem, ale jest mały i ma problemy z sercem i z
oddechem.
To
widać, kiedy ktoś uśmiecha się smutnymi oczami.
Zrozumiałyśmy
się bez słów.
Mikołaj jest biedniutki. W nocy było pogorszenie, lekarz z nocnej zmiany
powiedział mi, że Mały prawie odszedł, ale walczyli i nad ranem
się ustabilizował. Stoję nad Nim, głaskam po nóżce i
tłumaczę, że nie może tak robić, nie może się poddawać, za
dużo już przeszliśmy, żeby teraz miał mi odfruwać. Mówię
Mu, że w domu czeka na niego brat, dziadkowie, a my rodzice, nie
wyobrażamy już sobie życia bez Niego, nie może nas zostawić,
mamy wózek, ubranka, łóżeczko, to wszystko czeka,
Skarbie nie poddaj się! Zalana łzami, jak w jakimś śnie, błagam
swoje dziecko, żeby nie odchodziło. Prawie cały czas śpi, raz
dziś widziałam jak otworzył oczka, przepiękne zresztą. Okropna
jest ta bezradność. Czasami widzę hasła „mogę wszystko”, i
kiedyś tak myślałam, aż pierwszy raz stanęłam nad inkubatorem i
uderzyło mnie, jak kamieniem, że ja, matka przecież, mogę NIC,
nic nie mogę zrobić. Byłam i jestem obserwatorem w walce życia ze
śmiercią moich dzieci i nie mogę nic.
Średnio
co godzinę, często częściej, zaglądam do Mikiego, stoję 10-15
minut i wracam na salę. I tak cały dzień, plącze się w tą i z
powrotem, ale ani tam nie mogę ustać, ani na sali wysiedzieć. Szwy
mnie ciągną niemiłosiernie, strach mną trzęsie po tej nocy i
dodatkowo tak mnie tu karmią, że nie mam siły żyć.
Jest późny wieczór, niedawno
roznosiły bułki i kefir i nie chciały mi dać, bo za szybko po
operacji. No myślałam, że wyjdę z siebie. Mówię więc do
nich, że u mnie w brzuchu wszystko już działa jak należy i chcę
kefir, dość mam suchych bułek! One swoje, że za szybko. Pytam
więc Joli, czy może oddać mi swój kefir. Oddała. Po czym
mówię do roznoszącej, że Jola też by chciała kefir, a Ona
już może, bo miała cesarkę dwa dni wcześniej. Popatrzyły na
siebie, na mnie, i dały Joli kefir. Wyszły kręcąc głowami, a ja
rzuciłam się jak wygłodniałe zwierze na kefir i bułki.
Zaczyna
się nawał pokarmu. Tylko pić nie ma komu. Wykarmiła bym chyba
trojaczki na tych zasobach, a Jolka obok walczy o jakąkolwiek
laktację, jej Mały może jeść. Taki cholera paradoks, całe życie
takie, jedni wyrzucają jedzenie a inni umierają z głodu. Jedni
walczą o życie dzieci, a inni zdrowe i śliczne podrzucają na
śmietnik. Nigdy tego nie zrozumiem. Mały Joli oczywiście z głodu
nie umiera, ale mleko mamy na pewno by mu pomogło, a Ona to wie, i
robi co może.
Na
salę wjechał duży i silny specjalista od piersi – laktator. Też
skorzystam, bo boję się, że zaraz pękną.
30
grudzień 2013. Poniedziałek.
Jest
progres, będą próbować podać Małemu mleko dojelitowo,
oczywiście sondą przez nos, ale ważne, że będzie próba
czy w ogóle przyjmie pokarm. Idę więc do dojarki. Taka
radość, bo spróbują dać Mu normalnie jeść, bo w końcu
mogę mu coś dać.
Jola
to full sympatyczna osoba. Cieplejszej chyba jeszcze nie spotkałam.
Dobra każdym atomem swojego ciała. Naprawdę. Nalegała, żeby też
złożyć się na telewizor, chociaż w ogóle nic ze swojego
łóżka nie widziała, ale twierdziła, że słucha, więc się
składa. Ma też fajną rodzinkę, przychodzi jej mąż, mama i
teściowa. Wszyscy troje są również sympatyczni i
niesamowicie nadopiekuńczy. Ale to tak maksymalnie. Mąż Jolki
najchętniej chyba przeżuwał by za nią jedzenie, i w ogóle
wszystko by za Nią robił. Bidulka sama nie może nawet pójść
pod prysznic, bo „mogła by sobie nie poradzić” Ja osobiście
zwariowała bym od takiego traktowania, ale Jola i jej dobroć
przyjmują to i realizują z pokorą.
Tak
tu mamy wszystko urządzone, że ubikacje i prysznice są w jednym
pomieszczeniu. Raz byłam świadkiem rozmowy, która rozbawiła
mnie niemal do łez. Siedziałam sobie na tronie, kiedy z zamiarem
wzięcia prysznicu weszła Jola i jej mąż. Coś tam gadają, aż
nagle jej mąż wypalił z prawdziwą trwogą w głosie: „Boże,
Jolu, ale co my w domu zrobimy? Przecież my mamy wannę, jak Ty tam
wejdziesz? Ty nie dasz rady przecież z taką raną, tak wysoko nogi
podnieść. Trzeba może wywalić wannę i wstawić prysznic, jak
myślisz?” Na co Jola odpowiedziała ze stoickim spokojem: „Nie
wygłupiaj się Skarbie, tylko myj mi plecy”. Uroczy Oni są.
Naprawdę.
Mikołaj
przyjął mleko, minęła godzina jak tak stoję i patrzę, zgięta w
pół, ale Mały nie zwrócił. Idę się położyć.
Muszę chwilę odpocząć, bo niedługo będą M. i Junior. Junior
coraz gorzej to znosi, nie chce ode mnie wychodzić, krzyczy. W domu,
właściwie od początku mojego pobytu w szpitalu, budzi się po
nocach i marudzi, płacze. M. żadnej nocy w całości nie przespał
od kiedy tu jestem, czyli już szósty tydzień. W ogóle
to M. przez ten cały czas spisuje się na medal. Junior ma
codziennie ugotowany obiadek, w domu podobno czysto, uprasowane
ubranka - chociaż podobno tego nie potrafił, ależ to życie
weryfikuje umiejętności, w każdym razie, tata i mąż na medal. Ja
z kolei jestem rozerwana na pół, chcę być i z jednym i z
drugim. Jutro mogą mnie już wypisać. Tęsknie strasznie za domem,
ale też ciężko zostawić tu Maleństwo.
Kto
mu będzie bajki w nocy opowiadał?
Bo
ja, jak nie mogę w nocy spać, to chodzę do Mikruska i opowiadam mu
różne historie. Spać nie mogę z dwóch powodów,
pierwszy to chyba instynkt, po prostu budzę się co trzy godziny,
tak jak bym miała karmić. Drugi zaś, to Joli walka o laktację.
Żeby nie było, niech walczy kobieta, ale laktator wydaje odgłosy,
dosłownie, jak betoniarka. Czuję się jak na budowie, kiedy Jola co
trzy godziny, po pół godziny maltretuje każdą pierś. Czyli
w sumie co dwie godziny przez godzinę, chodzi na naszej sali
betoniarka, a ja naiwna myślałam, że to na trakcie porodowym było
ciężko się wyspać. Chodzę więc do Mikołaja i opowiadam mu
bajki, co i kto czeka na niego w domu, opisuję mu przyrodę, na
przykład jak się drzewa zmieniają w ciągu roku, jak wygląda
zima, ile wiewiórek może pomieścić jedna sosna.. Opowiadam
mu wszystko co mi przyjdzie do głowy. Ale ostatecznie w dzień też
mogę mu to opowiadać, a przecież będę przyjeżdżać. Bardzo
szkoda mi już Juniora. Brakuje mu mamy.
Jest
19.20, Mikołaj od dwóch godzin zwraca na zielono. Męczy się
strasznie, osłabiło go to jeszcze gorzej. Łzy mi lecą za każdym
razem, kiedy widzę jak cały się napręża, morduje i zwraca. Na
razie koniec przygody z karmieniem, do odwołania..
31
grudzień 2013. Wtorek.
Niektóre
wybory są za trudne, i w dodatku nie ma najlepszego wyjścia.
Mikołaj dziś już nie zwraca,
sepsa jeszcze nie odpuściła, ale jego stan się nie pogarsza, jest
w miarę stabilny. Za to Junior w domu przepłakał pół nocy,
nie mogę już znieść, że tak się męczy, pęka mi serce.
Postanowiłam, że wracam do domu. Będziemy na zmianę przyjeżdżać
do Mikołaja. Dziś jeszcze cały dzień przy Nim postoję, a jutro
przyjedzie M. Czuję się okropnie.
Wieczorem
wracam do domu.
Kacper
tuli się do mnie jak szalony, a na każde moje wyjście z pokoju
reaguje paniką i wielkim protestem. Dwa lata byłam z Nim dzień w
dzień, aż nagle zniknęłam na półtora miesiąca. Nie
dziwię się, że tak reaguje.
Dziś
sylwester. Taki trochę smutny, i trochę wesoły. Ja i M. myślami
jesteśmy raz tu raz tam. Bawiąc się z Juniorem trochę się
odrywam, ciesze się Nim po prostu, ale nie da się nie myśleć,
nawet zresztą nie chcę nie myśleć. Dzwoniłam właśnie na salę,
stan bez zmian. Chciało by się usłyszeć poprawa, ale w duchu się
dziękuje, że nie pogorszenie. Właśnie zdałam sobie sprawę, że
znowu dźwięk telefonu będzie mnie przyprawiał o kołatanie serca
i mdłości. Te długie sekundy zanim zobaczę kto dzwoni, będą
przerażać.
2
styczeń 2014. Czwartek.
Dziś
kiedy przyjechałam do Malucha, spotkała mnie super miła
niespodzianka, odłączyli Go od respiratora. Ma rurkę na nosie, to
takie wsparcie nCPAP, ale to już nie respirator, tylko wsparcie
oddechu. To bardzo dobra wiadomość, im krócej dziecko jest
pod respiratorem tym dla Niego lepiej. On ratuje życie, ale też
pewnym kosztem. To w sumie pierwszy krok, świadczący o
jakiejkolwiek poprawie. Dzwonię od razu do domu, niech wszyscy się
uśmiechną.
Dzień
mija nam na głaskaniu, opowieściach i wpatrywaniu się w siebie,
właściwie to ja się w Niego wpatruję, On dalej głównie
śpi. Niech śpi, na zdrowie.
5
styczeń 2014. Sobota.
Mały
wciąż trzyma się bez respiratora. Co dzień jest większy i
piękniejszy. A ja troszeczkę spokojniejsza. Dziś kolejna mleczna
próba. Oby tym razem się przyjęło. Do chwili kiedy
wychodziłam, wszystko było w porządku, ale poprzednio też się
tak wydawało, więc nie wpadam w euforię, cieszę się, że do tej
pory jest ok.
Odczekałam
pół godziny, od kiedy nocna zmiana wzięła dyżur i dzwonię.
Nie zwracał. Ulżyło mi. Kamień z serca i wspaniale.
8
styczeń. Środa.
Nastąpiło
pogorszenie stanu Maluszka, znowu musieli Go zaintubować i podłączyć
pod respirator. Desaturował się, gubił oddech, zaczynał dusić.
Również pogorszyły się wyniki. Weź się ciesz z czegoś
człowieku, a za trzy dni znowu płaczesz i drżysz. To tak właśnie
jest, dziś jest dobrze, jutro gorzej, a pojutrze może być super,
albo tragicznie. Nigdy nie wiesz co usłyszysz i zobaczysz rano, noce
są najgorsze. Nie wiem dlaczego, ale to zawsze nocą działy się z
Nimi najgorsze rzeczy. Wylewy, pogorszenia, wszystko w nocy.
Najbardziej
właśnie ich się boję.
10
styczeń 2014. Piątek.
Nadal
respirator. Nadal kiepskie wyniki. Nadal mocno w Niego wierzę.
16
styczeń 2014. Czwartek.
Mały
systematycznie przybiera na wadze i poprawił mu się kolor
skóry.Dziś jest 21 dzień Jego życia, a ja Go jeszcze ani
razu nie przytuliłam. Ani razu nie pocałowałam. Człowiek stoi,
patrzy, i aż go rozrywa od środka chęć wciśnięcia się razem z Nim do tego inkubatora. Dzisiejsze wyniki badań wykryły
wcześniaczą niedokrwistość. Naprawdę staram się być spokojna,
przyjmować kolejne komplikacje jak po prostu etapy, przeszkody do
przeskoczenia. Nie dopuszczam myśli, że któraś może Go
pokonać. Ale z drugiej strony, każdego dnia mam nadzieję, że
żadnej więcej nie będzie. Do domu wracam trochę podłamana. Chcę
Go już w domu! Krzyknęłam i poleciały mi łzy. Taka złość
rodzi się nie wiadomo kiedy, może po bezradności. Złoszczę się,
bo jestem psychicznie i fizycznie zmaltretowana, bo kolejny dzień
nie mogę Go zabrać, bo nie mogę Go przytulić, bo Junior nie
rozumie co się dzieje, bo nie mogę Mu dać części swojego
zdrowia, bo ciągle jest pod respiratorem, bo nie wiem co będzie
jutro, bo chciałam żeby zobaczył choinkę, bo ..., bo .., bo.
M. mocno
mnie przytulił. Zajął się kolacją. Ja wzięłam Juniora i
poszliśmy czytać bajkę.
17
styczeń 2014. Piątek.
Mówi
się, że po burzy wychodzi słońce, i coś w tym jest. Dziś
odłączyli Mikiemu respirator i znowu jest tylko na wsparciu
oddechu. Tak jakby wiedzieli, że dziś bardzo potrzebuję dobrych
wiadomości. Oby już było tylko lepiej.
25
styczeń 2014. Sobota.
Dziś
mija trzydziesta doba życia Mikiego. Rośnie, dobrzeje. Tłumię w
sobie euforię, to takie odruchowe nawet, no boisz się cieszyć na
sto procent, żeby jutro coś cię na sto procent nie załamało.
Jednak powoli patrzymy na siebie z M. innymi oczyma, weselszymi, i
jakieś mniej szklane są ostatnio.
28
styczeń 2014. Wtorek.
Przepiękny
wtorek. Maluszek od rana, a jest wieczór, oddycha
samodzielnie. Bez żadnych rurek w gardle ani w nosie. Jezu jaki
widok cudowny, piękna maleńka buźka, która sama
wciąga i wypuszcza powietrze. Łzy szczęścia też znam bardzo
dobrze, zdecydowanie je wolę.
5
luty 2014. Środa.
Dostałam
dziś super prezent imieninowy. Wyniki badań stwierdzają prawidłowe
działanie układu czerwonokrwinkowego, czyli niedokrwistość mamy z
głowy. Mały ma 41 dni i wielkimi krokami zbliża się do wagi 2 kg.
Lekarze w końcu mówią, że nie ma już bezpośredniego
zagrożenia życia. Żesz Boże, jak to dobrze usłyszeć.
10
luty 2014. Poniedziałek.
Dziś
jest wspaniały dzień. Chyba najwspanialszy ze wszystkich do tej
pory. Koniec z inkubatorem. Wyprowadzka do łóżeczka. Mogę
Go ubrać, wziąć na ręce i przytulać. 46 dni czekałam, żeby w
końcu mieć możliwość do woli się Nim napawać.
Cieszymy
się już wszyscy otwarcie i ma maksa. Maluszek jest śliczny,
różowiutki i oczyma wyobraźni widzę już Go w domu.
Ciekawe, jak przyjmie Go Junior.
21
luty 2014. Piątek.
Ten
właśnie piątek, zapamiętam do końca życia. Mikołaj jedzie do
domu! Wczoraj kiedy oznajmił mi to lekarz, poczułam się jak na
skrzydłach. Koniec szpitala, koniec koczowniczego trybu życia,
koniec kroplówek, igieł, wkłuć, badań i obchodów.
Koniec, koniec, koniec!
Jest
późny wieczór. Obaj Krasnale śpią. Mikołaj za pół
godziny obudzi się na jedzenie, On ma zamontowany taki swój
zegar, zawsze się budzi. Przyglądam się na zmianę temu i temu.
Nadal gdy Junior śpi spokojnie, sprawdzam czy oddycha, taka moja
pozostałość po Jego bezdechach, chociaż spał na aniołku. Miki
też ma aniołka, i też będę pewnie jeszcze długo długo potem
sprawdzać czy żyje. Aniołek to takie dwie płytki, które
umieszcza się pod materacem w łóżeczku. Podłączone są do
małego urządzenia, zrobionego na kształt aniołka, są tam diody i
głośniczek, zasilane na baterie. Dioda miga za każdym razem kiedy
wyczuwa oddech dziecka. Kiedy przez 10 sekund płytki nie
zarejestrują oddechu, aniołek zaczyna głośno piszczeć. Nie
wyobrażam sobie nocy bez tego urządzenia, nie boję się zasnąć.Teraz przed nami znowu kontrole i lekarze, rehabilitacja. Ale to wszystko już nie w szpitalu, i będziemy wszyscy tego samego dnia wracać do domu. Jaka to ogromna radość, kiedy możesz spokojnie zasnąć, mając obok wszystkich, których kochasz.
Dziś
jest pierwsza noc od października zeszłego roku, którą cała
rodzina spędzi w domu. Stęskniłam się za tym niemiłosiernie.
***
17 listopad 2015. Wtorek.
Mikołaj w grudniu skończy dwa latka, Kacper we wrześniu skończył trzy. Nadal, i to im obydwu, sprawdzam oddech kiedy się obudzę, a oni bezszelestnie śpią. Robię to co prawda coraz rzadziej, ale ciągle jeszcze robię.
Komentarze
Prześlij komentarz