Głośne 5 tygodni na trakcie porodowym.





***

Od trzech tygodni leżę plackiem. Wstaję tylko do łazienki. Raz w tygodniu jeżdżę do mojej ginekolog. Nie mogę chodzić, nie mogę wygłupiać się z Juniorem, nawet jeść nie mogę przy stole, nic nie mogę. Muszę leżeć, żeby Junior Junior miał szansę przeżyć i żyć w jak najlepszym zdrowiu. Na piątkowej wizycie doktor była już zaniepokojona, szyjka zaczyna się skracać. Zwiększyła mi leki i puściła jeszcze do domu. Bacznie wsłuchuję się teraz w swój organizm, chcąc wyłapać każdą anomalię. Kończy się dziś 25 tydzień mojej ciąży.


Mamy niedzielę, 17 listopada 2013 roku. Cały dzień czuję się dobrze. Jest około godziny 16, zalewa mnie nagle zimny pot i przez około 30 sekund kręci mi się w głowie. Przechodzi. Nic więcej się nie dzieje. Postanawiam z samego rana jechać na USG. 

*** 

W przychodni jak zwykle tłoki. Pani oczywiście puszcza mnie bez rejestracji, ale muszę przepuścić kobiety, które już tam siedzą. Po prawej stronie siedzi pani z ogromnym brzuchem, po lewej dziewczyna po prostu do ginekologa. Boli mnie brzuch od siedzenia. Martwię się. Zeszło 40 minut.

Szyjka jest mocno skrócona. Lekarz wypisuje mi skierowanie do szpitala. Pojedziemy po rzeczy i prosto do Lublina, założą mi szew i wrócę do domu.
Mąż pakuje mi torbę, patrzę ze łzami w oczach na Juniora. Tylko trzy dni - powtarzam w myślach. Wytrzymam.

Do szpitala mamy 100 kilometrów, bliższego nie chcę widzieć na oczy. Urodziłam tam Juniora - wystarczy mi dramatycznych wspomnień. Droga mija spokojnie, dojeżdżamy w niecałą godzinę.

Nie do końca rozumiem, czemu w tym stanie muszę tak długo narażać się na siedzenie, stanie itd. Na izbie przyjęć spędzam jakieś półtorej godziny. Żegnam się z rodziną i idę na oddział. Jestem pewna, że idę na patologię ciąży, zaprowadzili mnie jednak na trakt porodowy. Jestem w szoku, nie do końca rozumiem co się dzieje. W gabinecie kolejne dokumenty, zakładają mi wkłucie. Dostaję trzy tabletki z zaleceniem użycia.
Położna prowadzi mnie do sali.
Poza mną nie ma tu nikogo, mogę sobie potęsknić, po bać się i popłakać w samotności. Dawno nie byłam sama dłużej niż parę minut. Na co dzień jestem twardziel przecież.

Wieczorem odwiedzają mnie nasi niezawodni, kochani Lublinianie. Olga i Igor. Odrywają mnie trochę od czarnej rozpaczy. Myślę pozytywnie. Gadamy z godzinkę, idą. Późno już.
Czytam czwarty rozdział, miesiąc temu zaczętej, książki, kiedy do sali wpada wielki brzuch, a za nim, moja znajoma z gimnazjum. Mały ten świat cholera - myślę. Kaśka jest już do porodu. Dwa dni temu miała termin.
Kończę rozdział 6, kiedy dołączają Justyna i Magda. Justyna ma tydzień do terminu i mocne skurcze. Magda, młodziutka dziewczyna, jest w połowie ciąży i ma częste bóle w podbrzuszu. Jest nas więc już cztery. Justyna jest mocno podekscytowana porodem, ja mam nadzieję jeszcze długo nie rodzić. Magda jest w pierwszej ciąży, póki co chyba się nie boi, nie wie co znaczy wcześniak, taka ja sprzed półtora roku. Cholera, strasznie tęsknie za Juniorem. Kaśka też czeka na poród jak na zbawienie, to bardzo drobniutka dziewczyna, boi się czy da radę, spodziewa się blisko cztero kilogramowego maluszka. 

*** 

Znienawidziłam właśnie szpitalne oświetlenie. Jest 6 rano, wpadają dwie położne. Mierzą temperaturę, pobierają krew. Z jakimkolwiek jedzeniem mamy czekać do obchodu. Jestem głodna jak wilk. Obchód pojawia się koło 9:00. O 8.20 zjadłam dwa herbatniki, nie bardzo pomogły. Szybka wizyta na sali i zapraszają nas wszystkie pod gabinet. Pod drzwiami kolejka jak za chlebem. Dziewczyny opowiadają, że pani ordynator to bardzo ostra kobieta.
Wchodzę. W środku okazuję się, że trzeba było zostawić wstyd w domu, albo przynajmniej za drzwiami. Zastaję w środku 3 lekarzy, 2 lekarki i dwie położne. Pani ordynator wypytuje, który tydzień, jakie leki, wszelkie szczegóły. Po badaniu mówi: Boże... 25 tydzień...
Jestem przerażona. Mówią, że nie można założyć szwu, że za późno.. W ciągu doby wszystko się posypało. Przecieka pęcherz płodowy. Z gabinetu wyjeżdżam na wózku. Płaczę jak bóbr. Wiem, jaki może być finał. Wiem już też, że będę tu do samego porodu. Nie chcę z nikim rozmawiać. Chcę do domu.

Kaśka ma mieć dziś cesarkę. Justyna w drodze na porodówkę. Cały czas coś się dzieje. Chcę to wszystko przespać. Nie wierzę, marzyłam, że tym razem będzie dobrze, normalnie, miałam mieć wielki brzuch. Niczego nie pragnę bardziej niż zobaczyć swoje rozstępy. Legły w gruzach te wszystkie marzenia.

Salowe wchodzą na salę z workiem, wyciągają dwa drewniane, ładnie rzeźbione, chyba z pięćdziesięcioletnie, klocki z wgłębieniami na kółka. Mają z 15 centymetrów wysokości. Podkładają je pod tylne nóżki mojego łóżka, mam leżeć na plecach i ograniczyć się do wstawania 3 maksymalnie 4 razy na dobę.

Kaśka przynosi mi śniadanie. Zniknął gdzieś mój apetyt. W głowie mam czarną rozpacz.
Na salę dochodzi Ewelina. 41 tydzień ciąży. Uświadamiam sobie, że będę tu widzieć takie kobiety non stop, jestem na trakcie porodowym. Mogę w każdej chwili zacząć rodzić tak jak tu leżę.

***

Mija tydzień, tylko przez moje dwie sale na których już leżałam, przewija się 28 ciężarówek. Bardzo nie lubię zmian sali, na pół leżąc muszę pakować swój szpitalny dobytek na łóżko i razem z nim jadę. Przy drugiej przeprowadzce stwierdziłam, że szafkę też zabieram ze sobą i koniec, trafiła mi się ładna sztuka, jak tak patrzę po sąsiednich. Na każdej sali kładą mnie jak najbliżej łazienki, żeby ograniczyć chodzenie. Zaczynam przywykać do ciągłej woni środków czyszczących.

Mam swoją ulubioną położną, dwie właściwie. Pani Marta jest przesympatyczną Chełmianką. Kobieta z duszą na ramieniu. Świetna położna, mama, żona, bardzo życzliwy człowiek.
Jest też pani Ela, starsza, doświadczona położna. Uwielbia powiedzonko "cuda - wianki" Potrafi je odnieść do czego tylko zechce. Dzieli się swoją mądrością, służy wiedzą. Bardziej do Niej pasuje "matka - położna", niż "siostra - położna".

***

Mija drugi tydzień mojego leżenia. Nie mam już ochoty opowiadać kolejnym, na chwilkę przybyłym, pacjentkom, jak długo, dlaczego tu leżę, i w ogóle o co chodzi. Mój stan się nie pogarsza, ale też nic a nic się nie polepsza. Psychicznie mam doła. Mąż i Junior nie mogą co chwilę tu przyjeżdżać. Junior ma rehabilitację, jest środek zimy i zawiewa co chwilę drogi.

Ratuje mnie Olga. Jest przyjacielem, biblioteką i żywicielką. Umarła bym tu bez Niej z głodu i smutku. Serio. Te ilości jedzenia, jakie tu do mnie docierają, wywołują u mnie śmiech, po czym rozpacz. Bez książek też mogła bym kipnąć. Ale zdecydowanie najgorzej by było, gdybym nie mogła sobie z Nią, właściwie codziennie, pogadać. To bezcenne.

Zaczynam być miejscowym ekspertem. Po wydaniu się ile tu leżę, zaczynają zadawać mi przeróżne pytania. Gdzie jest to, a gdzie tamto, a czy ten doktor to, a czy tamten doktor tamto, gdzie jest coś, jak znaleźć tamtoś... i mnóstwo innych. Zdarzają się nawet pytania z zakresu medycyny. Dziwne, bo ja tu tylko leżę, dosłownie, tylko leżę.

***

Jest 6 grudnia. Od rana jakoś mi kiepsko. Boli mnie głowa, słabo się czuję. Położna mnie uspokaja, że organizm może być osłabiony od antybiotyków, biorę je codziennie, co 7 dni inne, bo grozi nam zakażenie.
Pierwszy skurcz. Jest około 12:30. Zamarłam. Kolejny po 20 minutach. Przemawiam do swojego brzucha, że dobrze, będziesz miał na imię Mikołaj, ale na miłość Boską, posiedź tam jeszcze troszeczkę. Pani doktor przynosi garść leków, zabrania jeść. Dostaję też jakąś kroplówkę. Jestem podobno blado zielona. Wyciągam się jak szczupak na moim podniesionym łóżku i liczę minuty. Mija 10 i znowu skurcz. Kolejny po 15. Pół godziny ciągnęło się jak godziny i znowu skurcz, ale słabszy. Następne dwa co godzinę.
Kolejne 6 godzin upływa mi w wielkim strachu. 

*** 

Sobota rano, zdecydowanie lepiej się czuję. Zaczynam od dziś antybiotyk w kroplówce, będę dostawać ją też w nocy o 3:00, przez 7 dni, trzy razy na dobę. Przeżyję.

Do sali wchodzi mała, krępa kobieta imieniem Teresa. Wydaje się być normalną ciężarną.
Mija spokojne 12 godzin, jak na trakt porodowy oczywiście, kiedy na salę wpada Iwona.
Teresa w połączeniu z Iwoną stworzyły wulgarną mieszankę sklętych i dziwnych rozmów.

Wieczorem jadę do innej sali, dziś, wyjątkowo, cieszy mnie przeprowadzka.

***

Na wjeździe w nowej sali poznaję Karolinę, też trochę rezydentka. Ma 20 lat, chłopaka, cieszy się, że zostanie mamą. Rodzi terminowo za około tydzień, będzie tu już do porodu. Jak do tej pory, to najpomocniejsza dusza jaką tu spotkałam. Przynosi mi posiłki, zalewa herbatki, kiedy wychodzi zawsze pyta, czy czegoś nie potrzebuję. Naprawdę serce dziewczyna.

Jesteśmy z Karoliną stratne na telewizji. Jako rezydentki wrzucamy kasę, rodzące wpadają, obejrzą "M jak miłość" i lecą rodzić. Potem jadą na górę i inwestują w tamtejsze pudło. Trudno, wrzucamy. Cisza tutaj, nie jest żadną ciszą. Ciągle któraś trenuje oddechy, sapie, pojękuje, marudzi, dzwoni gdzieś, je coś, albo próbuje zagadać drugą. Szczerze powiedziawszy, nawet czytać wolę mając w tle marny serial, niż to wszystko. Brutalna rzeczywistość. 

*** 

Mamy śnieżny 12 grudzień rano, dołącza Agnieszka. Przy obiedzie zauważam, że jej porcja jest dwa razy większa od mojej. Agnieszka jest niższa ode mnie (ja 169,5 cm), poza brzuchem nawet szczuplejsza. Nielogiczne, że ma o tyle większy obiad. Jest w 34 tygodniu ciąży i ma silne bóle w podbrzuszu.
W odpowiedzi na moje zdziwione i rozżalone spojrzenie, które spoczęło na jej talerzu, Agnieszka tłumaczy mi, że jej mama pracuje na kuchni, z której przyjeżdża nasze jedzenie. Z racji, że za cholerę, jak twierdzi, nie zje takiej ogromnej porcji, jeszcze zanim zaczyna jeść, przekłada część na mój talerz. Zapewnia, że póki tu jest, obie nie zginiemy. Nie zjadła do końca nawet tego co sobie zostawiła. Git - myślę, chociaż więcej po jem. 

*** 

Życie z salą porodową, bezpośrednio za ścianą swojej głowy, jest uciążliwe. Kilka razy na dobę słyszę okrutne wrzaski.
Rano Karolina pyta, czy słyszałam tą masakrę w nocy. Dziwię się, nie słyszałam, chyba się uodparniam.
***

Mam już pewne statystyki.
Co trzecia ciężarna budzi się w nocy na jedzenie, szeleści, chrupie, dusi plastikowe butelki.
Również co trzecia chrapie. Jeśli chrapie któraś z łóżka obok mnie, walę swoją szafką w brzeg jej łóżka, aż się troszkę przebudzi. I tak powtarzam, aż zdążę zasnąć, zanim ona znowu zacznie chrapać. 

*** 

Mamy 13 grudnia, karetka przywozi kobietę już z dzieckiem, urodziła gdzieś na chodniku. Są jeszcze połączeni pępowiną. Jak zwykle muszę się zadowolić opowieścią. Szpitalne życie, to powinna być zupełnie oddzielna gałąź psychologi. Tu się wariuje. 
Dziś też przyjeżdża Martyna, ma 40 lat, to jej pierwsze dziecko. Ma rozbudowaną karierę i dość roszczeniową postawę, uważa, że w jej przypadku najlepsza będzie cesarka, cały czas wszystkim to uświadamia, lekarzom również. 

*** 

Jest piętnasty po południu, wchodzi drobna kobieta w okularach, Joanna. Ma zapłakane oczy, średni brzuszek. Jest w 34 tygodniu, odrobinę skróciła jej się szyjka, obserwacja. W domu zostawiała córkę, jak i ja tęskni.


*** 

Jest wtorek, niczym anioł ze swym głosem przyfruwa Julia. Mogła bym słuchać absolutnie każdej pierdoły, o której mówi, ma przepięknie brzmiący głos. Kojący, ciepły, hipnotyzuje dziewczyna. Około 22:00 wyciąga e-papierosa i pociąga sobie z wielką ulgą. Proszę, żeby więcej tego tu nie paliła. Uszanowała to i dalej sobie rozmawiamy. Lubię takich ludzi. 

*** 

Dziś 18 grudnia, jestem tu już ponad miesiąc. 17 razy maiłam pobraną krew, co drugi dzień jeżdżę na badanie. Dwa razy miałam Usg.

Czasem z Karoliną, w ramach rozrywki, wróżymy dziewczynom, która rano z gabinetu wróci z cewnikiem Foleya. Szczerze powiedziawszy, rozdają je tam na lewo i prawo, tu się dzieci rodzą wręcz taśmowo.

Pani Ordynator to niesamowita osobowość. Trochę szalona. Generalnie sympatyczna, ale kiedy jest potrzeba, ochrzania aż miło. Podejmuje sprawnie decyzje, prężnie działa ten odział pod jej skrzydłami.

Dziś rano z cewnikiem przyszła Karolina, tego nie przewidziałyśmy. 

*** 

Co parę dni, trafia się ciężarna, której ciągle duszno i gorąco. Dla mnie i Juniora Juniora, nawet katar może być wyrokiem. Każda infekcja, będzie równała się końcowi ciąży. A one wietrzą, otwierają, robią przeciągi i nic a nic do nich nie dociera po dobroci. 

*** 

Dziś do domu wypisują Asię, mamy 21 grudnia, święta za pasem. Przychodzi po nią mąż i córeczka. Śliczna, wesoła trzylatka. Aśka daje mi swój numer telefonu, i prosi o wiadomość, jak się potoczyły nasze losy, po czym daje mi też pudełko świątecznych pierniczków, które na jej prośbę przywiózł z domu jej mąż. Jest wśród nich śliczna piernikowa choinka. Wszystko Aśki roboty, jeszcze zanim tu trafiła.
Zapamiętam tą dziewczynę do końca życia.

***

Wigilia. Cały dzień spędzam z mężem i Juniorem. Mimo szalejących opadów śniegu, chyba żadne z naszej trójki, nie wyobrażało sobie, żeby spędzić ten dzień osobno. Dom tworzą ludzie, to był wspaniały dzień.

Wieczorem Olga sprawia, że Święta nabierają smaku, mocy można powiedzieć. Absolutnie nie wyobrażam sobie lepszego prezentu, niż ta wielka i pyszna paczka żywnościowa. Do tego książki i krzyżówka. Anioł nie człowiek. Robię się gruba.


 *** 

Święta mijają spokojnie, kilka nie cierpiących zwłoki porodów, generalnie cisza, spokój. Obecne na sali leżą pogrążone w rozmyślaniach i tęsknocie, reszta gdzieś na korytarzach z rodzinami. Ja mam ten plus, że do mnie mogą wszyscy wchodzić na salę. Z racji swojego stanu, ale też i zasiedzenia, czerpię różne profity. Zjadłam już niezliczoną ilość ciastek, czekoladek i owoców, pozostawianych mi przez biegnące rodzić przyszłe matki, które jutro już i tak tego jeść nie będą. Jedzenie staje się moim trzecim hobby. Właśnie sobie uświadomiłam, że ostatni posiłek przy stole zjadłam jeszcze w październiku.

***

Sobota, 27 grudnia, dziś wypada badanie. Od razu nie podoba mi się mina pani doktor. Zerka na oddziałową. Zabraniają jeść. Wracam na salę.

Około 9:20 przychodzi pani ordynator, mówi, że o 10:30 mam cesarkę.
Jestem przerażona. Nikt nie zdąży do mnie przyjechać. Muszę przejść przez to sama jak palec. Płaczę. Jestem w 30 tygodniu ciąży, ostatnie usg szacowało 1200 gram, to za wcześnie. Boże, miej nas w opiece.

Sala jest okropna. Cała stalowa. Zimna jak lód. Każą mi usiąść na stole. Jest lampa, stalowe szafki, stalowe ściany, personel w kokonach. Spojrzałam na skalpel, wielki błąd. Dostanę znieczulenie od pasa w dół, jest bezpieczniejsze dla dziecka. Każą mi usiąść plecami do anestezjologa i się nie ruszać. Czuję ukłucie. Kładę się na stół, po chwili tracę czucie w nogach.

Czuję szarpanie, trochę ból, dziwne rzeczy. O 10:40 jest już na świecie Junior Junior. Waży 1340 gram, zapłakał i chwilę oddychał samodzielnie. Ja zaczynam się trząść i zwracać. Zwracam co chwilę, chirurg nie może mnie zszyć, bo ciągle napinam przy tym mięśnie brzucha, do tego trzęsę się jak galareta. Dostaje środki uspokajające i po jakimś czasie kończy mnie zaszywać. Jadę na górę, w sali są już trzy kobiety, wszystkie po cesarkach.
Mija pół godziny. Zaczynam czuć ból. Po jeszcze piętnastu wołam siostrę. Słyszę, że tu jeszcze trzy godziny nie ma prawa mnie nic boleć, tyle działa znieczulenie Pielęgniarka wskazuje mi ręką na kobietę obok, jest dwie godziny po porodzie i faktycznie jeszcze nic ją nie boli, nawet nóg jeszcze nie czuje.

Po godzinie zaczynam czuć mrowienie w nogach i zgięłam je obie w kolanach. Znowu wołam położną, ból czuję kosmiczny, tym razem od razu poszła po ketonal i termofor z lodem. Rozpuściłam ich w sumie cztery.

Mikołaj jest piętro wyżej, nie mam szans dziś do Niego pójść. Kobieta na łóżku pod ścianą karmi swojego maluszka. 

*** 

Rano jadę na górę, jestem już parę metrów od Maleństwa.

Ale, to już zupełnie inna historia, którą też wkrótce opowiem.