Życiowych planów weryfikacja.. #2 Inkubator.

 

 

Pamiętam niemalże każdy plastik, składający się na budowę inkubatora.

 

Przez blisko trzy miesiące, był za mnie zastępstwem, dokończył to, czego ja nie dałam rady.
Był pierwszym na Ziemi "domem" naszej Kruszyny.
Jak by nie było bezpieczny i ciepły, miałam nadzieję, że jest Mu tam dobrze.
Głaskaliśmy, gapiliśmy się na Niego godzinami, opowiadałam Mu bajki i śpiewałam.
I to było wszystko, co mogliśmy zrobić.



Lekarzu, powiedz to, co chcę usłyszeć!

 

Pamiętam, jak bardzo wybiórczo traktowałam to co mówią lekarze.
Wyłapywałam słowa, które dawały przynajmniej cień nadziei.
Bardzo niewiele takich było, na początku nie było ich wcale.
To coś jakby próba oszukania rzeczywistości, blokada na przyjęcie złych diagnoz, swojego rodzaju obłęd, ale całkowicie uzasadniony.


Wojna ze śmiercią. 

 

Sala była dość duża, około 8 inkubatorów.
Dzieciaczki w przeróżnym stanie, sala najtrudniejszych przypadków.
Troje zmarło.
Tylko tam i tylko wtedy odczułam, wręcz na skórze, taką wojnę ze śmiercią.
Te dzieci i personel, dawali z siebie wszystko, jedne maleństwa wygrywały, inne nie.
Bardzo trudno opisać wielki smutek, z powodu śmierci czyjegoś dziecka, przepleciony ze strachem o życie własnego.
Mieszają się uczucia, które tak naprawdę mieszać się nie powinny. Bo niezależnie od tego, jak bardzo przykro i trudno było patrzeć na odchodzące dzieci, to w sercu i głowie miałam maleńki punkcik radości, że moje wciąż żyje.
Takie miejsca bardzo mocno wpływają na człowieka, tam nic nie jest proste. Ani smutek ani radość.


Ukłon dla Personelu.

 

Wielki ukłon należy się lekarzom i pielęgniarkom, pracującym na takich właśnie oddziałach.
Ja nie potrafiła bym chyba żyć normalnie, mając w pracy takie dramatyczne przejścia.
Dobrze, że są ludzie, którzy jakoś sobie z tym radzą i ratują nasze dzieci.


Ręka jak helikopter.

 

Dla mnie jednym z trudniejszych widoków, kiedy Mały był w inkubatorze, był ogrom kabli i rurek. Między tym wszystkim moje tycie Maleństwo, które nie miało by szans, gdyby nie ich wsparcie.

Wszystko to razem, plus ogromne emocje, sprawia, że ręka lata jak helikopter, próbując ledwo muskając pogłaskać dzieciątko.
A kiedy dzieciątko wzdrygnie, poczując kochany maminy lub taciny palec, rodziców serce prawie że wyskoczy.

Wyobrażacie sobie, po trzech tygodniach bycia mamą, pierwszy raz wziąć dziecko na ręce?

Ja też sobie nigdy nie wyobrażałam..